Oprócz państwowych zakładów bawełnianych i państwowych sklepów z państwowym chlebem, przy ulicy Kilińskiego „zameldowała się” państwowa fabryka butów. Powojenne władze miasta ulokowały ją w piętrowym budynku pod numerem 25. Wiosną 1948 roku o fabryce butów pisał dziennik „Głos Pabianic”: „W całej tej «fabryce» nie ma ani jednej maszyny – produkcja wykonywana jest tu ręcznie. Nie ma też stosowanej po fabrykach (np. konfekcji) produkcji taśmowej – każdy robotnik produkcyjny to wykwalifikowany szewc, który swoją parę butów robi od początku do końca”.

Redaktora „Głosu Pabianic” oprowadzał po zakładzie naczelny dyrektor Wacław Kubiak. Dyrektor opowiadał:  „Obuwie produkowane u nas, to obuwie ciężkie, tzw. przemysłowe, rozprowadzane między pracowników przemysłu cukrowniczego, chemicznego, leśnictwa, kolejnictwa. Przed wojną w tych budynkach mieściła się tkalnia. Co lepsze maszyny Niemcy wywieźli, resztę potłukli. Założyli tu wytwórnię słomianych, plecionych butów dla wartowników i trepów dla więźniów obozów koncentracyjnych.

Po wyzwoleniu scaliliśmy 4 takie oddziały «trepowe» i przestawiliśmy się na produkcję butów, jako samodzielna fabryka obuwia. Oczywiście nie trzeba nikomu mówić, jaki ważne znaczenie mają te zakłady dla pabianickiego rynku roboczego. W naszej fabryce pracuje 120 szewców, którzy normalnie nie mieliby co robić i z czego żyć, bo wszyscy nie mogliby prowadzić warsztatów prywatnych. Najlepsi z nich to: obywatel Aleksander Sysio, który w zeszłym roku wykonał 220 par trzewików i 128 par butów, co w sumie daje 348 par, zaś norma roczna wynosi 250 par trzewików albo 200 par butów, obywatel Kazimierz Mrowicki, który wykonał 205 par trzewików i 84 pary butów z cholewami oraz obywatel Edward Małecki - 221 par trzewików i 93 pary butów. To są nasi przodownicy pracy. Oni najlepiej zarabiają.

Z kolei w cholewkarni na wyróżnienie zasługują za swą pilność i solidność w pracy dwie kobiety: obywatelka Maria Król i obywatelka Maria Karska. W naszej fabryce wykonaliśmy w zeszłym roku 19 tysięcy par trzewików i 2 tysiące par butów z cholewami. Dotąd nie mieliśmy żadnej reklamacji”.

Taki obrazek z ulicy Kilińskiego znał każdy pabianiczanin.

Szerzej i wygodniej

Do letniej willi Enderów z Grobelną na kilka lat wprowadziła się zasadnicza szkoła włókiennicza, a do domu przedwojennego przedsiębiorcy budowlanego Józefa Hansa, budowniczego szkół i mostu na Dobrzynce - lokatorzy komunalni z gromadkami dzieci. Przy cmentarzu z ziemi wyłonił się stadion Międzyzakładowego Robotniczego Klubu Sportowego – wraz z piłkarskim boiskiem, lekkoatletyczną bieżną, trybunami na kilka tysięcy kibiców i klubowym budynkiem.

W 1960 roku ulica Kilińskiego doczekała się przebudowy. Na odcinku od ulicy Armii Czerwonej (dziś znowu Zamkowa) do Moniuszki poszerzono jezdnię i chodniki. Odtąd gdy za karawanem szedł tłum żałobników, już nie trzeba było zatrzymywać samochodów jadących z przeciwka. Ucichły uliczne awantury o to, komu należy się pierwszeństwo na wąskiej drodze.

Od wczesnego rana do wieczora gwarno i tłoczno było przy skrzyżowaniu Kilińskiego ze Złotą (dziś Kolbego). Także w niedziele. To dlatego, że na króciutkiej ulicy Złotej zatrzymywały się niebieskie autobusy PKS-u, kursujące do Dłutowa, Wadlewa, Drużbic, Chynowa, Bełchatowa i Piotrkowa Trybunalskiego (dwa razy dziennie). Na dwóch stanowiskach pod gołym niebem, wyznaczonych betonowymi słupkami z rozkładem jazdy, tłum wypatrywał autobusów marki San i Jelcz. Pabianiczanie nazywali to miejsce „dworcem autobusowym”.

Gdy niebieski autobus podjechał na stanowisko, w przednich drzwiach wozu stawał kierowca lub konduktor. To oni rozstrzygali, kto wejdzie do środka i kupi bilet, a kto będzie musiał poczekać godzinę na kolejny kurs. Pierwszeństwo miały tylko kobiety z dziećmi.

Jeszcze w 1971 roku na rogu Kilińskiego i Zamkowej stały XIX-wieczne parterowe domy ze spadzistymi dachami pod papą. Mieściły się w nich: warzywniak, sklep z tkaninami w belach, sztucznymi kwiatami, żyrandolami oraz kiosk z gazetami. Dwa lata później domy zburzono. Na narożnym placu ruszyła budowa spółdzielczego domu handlowego – znacznie większego niż Domino przy kościele Najświętszej Marii Panny. „Już za kilka miesięcy załogi tutejszych zakładów pracy docenią starania partii w dziedzinie poprawy zaopatrzenia” – pisał partyjny „Głos Robotniczy”.

"Dom na winklu" - przy skrzyżówaniu Armii Czerwonej (Zamkowej) z Kilińskiego.

„Bunkier” wita was

Paskudne betonowe gmaszysko obłożono połyskującą blachą. Spółdzielczy Dom Handlowy, bo taką nazwę dostał kanciasty budynek, uroczyście otwarto w grudniu 1975 roku. Z tej okazji na stoiskach pierwszego i drugiego piętra pojawiło się sześć telewizorów, dwie maszyny do szycia, kilka młynków do kawy (choć kawy nie dowieźli), ręczniki i węgierskie majtki. Tych ostatnich sprzedawano po dwie pary „na głowę”. Kolejka spragnionych klientów przed drzwiami SDH sterczała calutką noc.

Z powodu ścian bez jednego okna, pabianiczanie nazwali dom handlowy „bunkrem”.

Na płaskim dachu bunkra szybko przepalił się piękny neon z napisem PSS SPOŁEM i trzema żółtymi koronami. Ale i tak mieszkańcy miasta byli z niego dumni. Po zakupy przyjeżdżały tu autokarami wycieczki z Bełchatowa, Wielunia, Łęczycy, Konina, Sieradza.

Gdy w latach 70. zeszłego wieku upały znowu paraliżowały życie w Pabianicach, władze miasta pozwoliły „prywaciarzom” otworzyć budki z lodami. Na ulicy Kilińskiego przy płocie straży pożarnej stanęła budka, do której dwa razy dziennie przywożono lody z wytwórni w Dobroniu. Były to porcjowane „śmietankowe”, zamknięte miedzy dwoma prostokątnymi waflami, opakowane w pergamin. Kosztowały 2 zł 40 gr. Na życzenie klienta młoda sprzedawczyni przekrawała porcję na pół.

Budki z lodami stanęły także na ulicy Warszawskiej (przy Konstantynowskiej), na ulicy Żukowa (dziś Łaska) przy skrzyżowaniu z Suwary (Szarych Szeregów) i przy XX-Lecia PRL (Wyszyńskiego).

foto współczesne: Kamil Misiek

„Jedynką” na Maślaną

19 lipca 1972 roku ulicą Kilińskiego pomknął pierwszy w Pabianicach miejski autobus. Czerwona „jedynka” z taboru MPK Łódź kursowała z dworca kolejowego ulicami: Żukowa (dziś Łaska), Wiejską, Moniuszki, Śniadeckiego, Wileńską, Orlą, Kilińskiego, Nowotki (dziś św. Jana), Partyzancką, Maślaną (dziś Sikorskiego). Tam wyznaczono drugą krańcówkę.

W godzinach szczytu (gdy pasażerowie jechali z pracy i szkoły) autobusy kursowały nawet co 8-9 minut. Mimo to były potwornie zatłoczone. Ciasne czerwone jelcze, obsługujące trasę „jedynki”, pabianiczanie nazywali „ogórkami” (z powodu kształtów auta).

Uruchomienie linii „1” nie było proste. „Musieliśmy przebić ulicę Orlą do Kilińskiego, bo kończyła się przy ulicy Mariańskiej” – opowiadał Radosław Januszkiewicz, ówczesny wiceprzewodniczący Prezydium Miejskiej Rady Narodowej. „Trzeba też było zbudować solidny most przy stadionie Włókniarza na Marchlewskiego”.

Autobusowe połączenie było konieczne,  by z całego miasta dowozić tysiące osób do pracy w Pamoteksie. Zwłaszcza, że w kwietniu 1973 roku w pobliżu stadionu Włókniarza ruszyła ogromna wykańczalnia tkanin – największa w Europie.

Cztery lata później na jezdni ulicy Kilińskiego pojawiła się „dwójka”. Autobus ten łączył Bugaj z Klimkowizną. Ale już po roku kursowania trzeba było przyjść „dwójce” z odsieczą, bo autobusy nie dawały rady zabierać wszystkich pasażerów z szybko rozrastającego się osiedla Bugaj. Uruchomiono więc linię „2 bis” z Bugaju do SDH Trzy Korony – ulicami Marchlewskiego (dziś „Grota” Roweckiego) i Kilińskiego.  

Od 1976 roku czerwone autobusy kursowały przy nowiutkim krytym basenie i hali sportowej, zbudowanej dla święcących triumfy pabianickich koszykarek.

Uruchomienie linii autobusowej było w Pabianicach dużym wydarzeniem.

 Hotel w fabryce butów

Po upadku rządu generała Jaruzelskiego, na ulicy Kilińskiego znów rozgorzały przemiany. Tam, gdzie po wojnie dymił komin państwowej fabryki butów, uwijali się budowlańcy. Rósł elegancki hotel z restauracją i kawiarnią. Pofabryczne hale przemieniały się w pokoje z łazienkami.

Na drugiej stronie Kilińskiego, w miejscu letniej rezydencji Kruschów, pojawiła się kawiarnia.

Rosły ściany niemieckiego marketu i stacja benzynowa. Wreszcie można był skręcić w ulicę Grobelną, bo zbankrutowały państwowe zakłady włókiennicze Pamotex. Zniknął pobliski zakład pogrzebowy, przez długie lata straszący przechodniów trumienką wystawioną w witrynie okna.