O ukochanym rodzinnym mieście pisała z rozrzewnieniem: „Pabianice to za moich czasów nieduże fabryczne miasto, czyste, pracowite i pogodne. Istniało w nim kilka szkół, w tym pensja żeńska. Jednak oczkiem w głowie mieszkańców, zwłaszcza zamożnych właścicieli zakładów przemysłowych, było 8-klasowe koedukacyjne Gimnazjum Ogólnokształcące, przemianowane później na Gimnazjum Matematyczno-Przyrodnicze im. J. Śniadeckiego”.

„Szkoła to jest coś, co mnie rozkleja, wzrusza, kiedy o niej pomyślę” – wspominała. „Chodziłam do tak wspaniałego, cudownego gimnazjum, że już samo to było szczęściem”.

***

Urodziła się jako Irena Hoeckówna, 6 maja 1900 roku w Łodzi. Ojciec, urzędnik kolejowy Ludwik Hoeck, namiętnie akcentował swe szwedzkie korzenie. Wychowywaniem trojga dzieci zajmował się ze znacznie mniejszym zaangażowaniem, by nie powiedzieć – wcale. Zdecydowanie wolał malować akwarele i grać na skrzypcach. Gdy ciągłe utyskiwania żony na niedostatek rubli, chleba i butów dla trojga dzieci napsuły mu dość krwi, bezszelestnie wyprowadził się z domu.

Z Ireną, Janiną i Tadeuszem została matka, Józefa z Jasieńskich Hoeckowa, nauczycielka języka polskiego. Z czasem także korepetytorka języka rosyjskiego, gdyż jedna pensja nie wystarczała na czworo. Józefa była kobietą surową, wymagającą. „Nie przytulała nas, rzadko głaskała po głowie, jakby chciała przygotować swe dzieci na trudne i bezlitosne życie” – w pamiętniku zanotowała Irka.

Niesforną, hardą i nieokiełznaną Irkę matka nazywała „Czortem”. Miała z nią sporo kłopotów wychowawczych, bo córka nikogo nie słuchała. Wspinała się na każde napotkane drzewo, skakała z dachu, czepiała się furmanek dudniących kołami po pabianickim bruku.

Z niekłamaną ochotą Hoeckówna biegała do Gimnazjum im. Jędrzeja Śniadeckiego. Lubiła tę szkołę. W powieściach napisanych wiele lat później wspominała, że dyrektorem był wówczas Henryk Lipski, wykładowca fizyki, świetny organizator i pedagog, który w 1919 roku objął stanowisko dyrektora Gimnazjum Zamoyskiego w Warszawie. Z licznego grona nauczycieli Irka zapamiętała Teofila Wojeńskiego – polonistę i historyka, autora dwutomowej „Historii Literatury Polskiej”, późniejszego profesora Uniwersytetu Warszawskiego, a także: polonistę Włodzimierza Gałeckiego, matematyka Ludomira Wolfkego – późniejszego profesora Politechniki Warszawskiej, przyrodnika Stefana Piątkowskiego, absolwentkę Sorbony Stefanię Thorner  - nauczycielkę języka francuskiego oraz germanistkę Helenę Śliwównę.

Wiele lat później Irka napisze w książce: „Nasza szkoła miała obszerne, widne klasy i ogromną salę gimnastyczną zaopatrzoną we wszystkie znane ówcześnie przyrządy do ćwiczeń. Pamiętam cztery grubaśne, od sufitu do ziemi zwisające liny i ćwiczenia na nich. Gimnastyka była przedmiotem obowiązkowym”.

***

Hoeckówna miała opinię uczennicy zdolnej, lecz nienachalnie pracowitej. Z powodzeniem unikała lekcji matematyki i repetowała siódmą klasę. „Ściągałam dobrze, wzrok miałam bardzo dobry, wystarczyło położyć mi książkę na trzeciej ławce” - opowiadała. „Wesoła byłam, głosikiem szczebiotliwym recytowałam. Ale postrzelona też byłam. Wierzyłam we wróżki, krasnoludki, elfy”.

Renoma gimnazjum Śniadeckiego sprawiła, że po nauki zjeżdżali do Pabianic panicze z okolicznych dworów, synowie ziemian. Przy szkole wyszykowano internat męski. Porannymi tramwajami z Łodzi jechały dziewczęta i chłopcy z niebiednych rodzin mieszczańskich. „Śniadecki” słynął z atmosfery życzliwości i zaufania. Hoeckówna uwielbiała wbiegać na korytarz równo z pierwszym dzwonkiem. „Za moje kolorowe dorastanie dziękuję Ci, dobra szkoło. Dziękuje Ci, dobre miasto nad Dobrzynką” – pisała we wspomnieniach.

W ósmej klasie Irka prowadziła bujne życie towarzyskie. Ochoczo chadzała na sobotnie potańcówki u szkolnych kolegów. Była piękną panną, snuł się za nią wianuszek adoratorów. Irce podobał się gimnazjalista Mietek Zarzycki, lecz chłopak

nie umiał przemóc wrodzonej nieśmiałości. Wciąż zwracał się do niej lodowatym tonem: „Koleżanko Irenko”. „Dopiero po paru latach znajomości powiedział do mnie TY” – wspominała Hoeckówna. Nic nie wieszczyło, że gdy wydorośleją, będą szczęśliwym małżeństwem. A byli.

***

W gimnazjum Irena ułożyła pierwszy wiersz, wydrukowany w „Tygodniku Ilustrowanym”. Nosił tytuł „Bajeczka o markizie”. Z redakcji napisali do Hoeckówny, by nie ustawała w twórczości, gdyż posiada niewątpliwy talent. To uskrzydliło Irenę. Wkrótce oddała do druku dwa wiersze i dziewiczy romans – króciutki, jeszcze dość płochliwy, a już niełaskawie przyjęty przez dyrekcję gimnazjum. Wezwano matkę. Józefa Hoeckowa usłyszała, że jej frywolna córka pisze niemoralne romansidła, zaśmiecając umysły dziewcząt z dobrych domów. Irena została skreślona z listy gimnazjalistek. Maturę zdawała eksternistycznie, w Warszawie.

Z pamiętników, jakie Hoeckówna prowadziła nad Dobrzynką, przenikną do jej powieści ciepłe zdania o Pabianicach: „Morowe to było miasto... Jak czasem w letni wieczór w pięknych starych alejach zabzykały chrabolki, a z miejskiego ogrodu dobiegły tony walczyka... Boże miły! Człowiek nie wiedział, co ma robić, taki był przepełniony beztroską, szczęściem… weselem... Wtedy to kochało się bractwo na zabój. Chłopaczyska robili perskie oczy do koleżanek i jak nie było widać władzy, to nawet jeden z drugim zuch wziął ukochaną pod rękę”.

Od 1920 roku Irena studiowała w Wolnej Wszechnicy Polskiej, przygotowującej do zawodu nauczyciela. W ostatnim semestrze już uczyła polskiego w pruszkowskiej szkole powszechnej i dorabiała jako stażystka w kancelarii Ministerstwa Sprawiedliwości na Zamku Królewskim.

13 listopada 1924 roku w warszawskim kościele św. Michała Irena Hoeckówna poszła do ołtarza pod rękę z mniej nieśmiałym już szkolnym kolegą, Mieczysławem Zarzyckim, teraz porucznikiem 13. Pułku Ułanów Wileńskich. Młoda para kroczyła w szpalerze ułanów, towarzyszy broni pana młodego.

Rok później urodził się syn, któremu dali imię Stanisław. Rodzice zabierali go w dalekie podróże, podczas których topograf Mieczysław Zarzycki sporządzał wojskowe mapy. „Przez ten zawód męża przemierzyłam wszerz i wzdłuż całą Polskę” – pisała Irena. „Stawaliśmy na kwaterach po rozmaitych majątkach. Iluż wspaniałych poznałam tam ludzi, ile cudownych miejsc!”.

Podczas jednej z takich wypraw Zarzyccy gościli pod Lwowem u węgierskiego barona Alberta Groedla. W należącej do Groedlów posiadłości Sokole Irena spotkała frywolną dziewczynę, miłośniczkę kąpieli w ogrodowych kwiatach i wspinania się na jabłonki. To ta panna była pierwowzorem „Dzikuski”, romansu dla dziewcząt, jaki wyszedł spod pióra Ireny Zarzyckiej w 1927 roku. „Jest to rzecz o pragnieniu miłości dwojga młodych: niewinnej i nieco dzikiej Ity oraz Witolda, jej korepetytora, studenta i malarza. Ona marzy o szczęśliwym małżeństwie zwieńczonym rychłymi narodzinami syna, on o bezgranicznym uczuciu do tej jednej jedynej” – rok później streszczała tę powieść warszawska prasa literacka.

Irena utrzymywała, że „Dzikuskę” najpierw przeczytała mężowi. Nigdy jednak nie wyjawiła, czy niewyszukany romans spodobał się Mieczysławowi. Tak czy inaczej powieść „Dzikuska” okazała się bestsellerem, tłumy dziewcząt ruszyły do księgarń, a kierujący warszawskim wydawnictwem „Rój” redaktor Melchior Wańkowicz składał w drukarni zamówienia na kolejne wydania. Pierwsze miało piętnaście tysięcy egzemplarzy, drugie także piętnaście. Wydań było siedem w łącznym nakładzie stu dwudziestu pięciu tysięcy egzemplarzy, nie licząc przekładów na litewski i czeski. Żadna książka w międzywojennej Polsce nie osiągnęła tak dużego nakładu.

Wydawnictwo wypłaciło autorce tysiąc złotych premii, po czym podpisało umowy na kolejne książki: „Pod wiatr” i „Samotnicy”. W kolejce do poczytnej autorki stali też filmowcy, którzy w 1928 roku ekranizowali „Dzikuskę”, powierzając główne role znanym aktorom: Marii Malickiej i Zbyszkowi Sawanowi.

Ręce po „Dzikuskę” wyciągały gimnazjalistki i ich nauczycielki, krawcowe i maszynistki, kucharki i guwernantki. „Dzikuska” otwierała serca pensjonarek i wyciskała jeziora łez. Lokalne dzienniki od Białegostoku po Kraków drukowały powieść w odcinkach, tylko prasa literacka narzekała: „Romans Zarzyckiej to szmira”, „Beztalencie wydało kicz dla ubogich”. Warszawski „Tygodnik Ilustrowany” przyrównywał Zarzycką do Heleny Mniszkówny, autorki „Trędowatej”, a uznany literat Wacław Sieroszewski nawoływał powieściopisarkę do wnikliwszych obserwacji życia i głębszych refleksji.

***

Zarzycka była pisarką tytanicznie pracowitą, lecz powodzenia równego „Dzikusce” nie miała już żadna jej książka. A napisała czternaście. Umiarkowaną poczytnością cieszyły się powieści: „Jawnogrzesznica”, „Okruch zaklętego zwierciadła”, „Ślubne pantofelki”, „Córka wichru”, „Wieczna młodość”, „Muszla”. Krytycy zarzucali autorce natrętne kopiowanie wątków i postaci romansów, a także powierzchowność narracji.

Swe wspomnienia z Pabianic okresu pierwszej wojny światowej Zarzycka zawarła w książce „Panna Irka” (1931). Napisała w niej: „W naszym miasteczku okupowanym przez Niemców rozeszła się pogłoska, że wojsko ma zabierać dzwony kościelne. Wokół kościołów gromadziły się od rana do wieczora tłumy. Robotnicy potrząsali spracowanymi rękami i groźnie zapowiadali: nie damy. Kobiety hałaśliwie wyrażały oburzenie. Niedostatek, kartkowy chleb, krzywdy, jakie wyrządziła wojna, teraz domagały się odwetu. Kradzież dzwonów miała być tą kroplą, która przepełniała kielich.

Widzimy przez okno, że ulicą pędzą ludzie jak do pożaru z krzykiem i lamentem: dzwony zabrali! Ciągnął ogromny pochód złożony z kobiet i dzieci. Mężczyźni stanowili straż tylną. Tłum szedł równo, porządnie i śpiewał pełną piersią. Co chwilę też zrywały się groźne okrzyki: Oddać dzwony! Oddać dzwony! (…) Zdawało się już, że zwycięstwo jest całkowicie po stronie ludzi, gdy na pomoc rejterującej władzy przybiegli żołnierze i wtedy dopiero wszczął się krzyk, lament i istne piekło. Żołdactwo prało szablami, nie patrząc - kobieta, nie kobieta, dziecko, wszystko jedno. Ludziska stracili głowy, jedni uciekali na oślep gubiąc laski i kapelusze, inni rzucili się rozpaczliwie z gołymi rękami na szable”.

Zarzycka nie wstąpiła do Związku Literatów, stroniła od środowiska. Z wydawnictwa książkowego znała jedynie Melchiora Wańkowicza i Antoniego Marczyńskiego. Przypadkowo poznała Marię Dąbrowską.

W 1936 roku państwo Zarzyccy osiedli w Warszawie przy ulicy Grottgera w służbowym mieszkaniu topografa Mieczysława, zatrudnionego w Wojskowym Instytucie Geograficznym. Stąd wyjeżdżali do prac na Kresach Rzeczpospolitej.

***

Wybuchła wojna, porucznik Mieczysław Zarzycki dostał rozkaz dołączenia do wileńskich ułanów. Irena z dwojgiem dzieci, bo przed trzema laty na świat przyszła Kalinka, została pod Lwowem. Na lwowskim dworcu kolejowym pożegnała się z mężem. Nigdy więcej go nie zobaczyła.

Gdy zamiast niemieckich mundurów na ulicy ujrzała sowieckie gimnastiorki, od razu po rosyjsku zgłosiła, że dokumenty szlag trafił w pożarze. Wystawili jej zaświadczenie na podróż do domu w Warszawie. Skłamała, że jest tancerką w operze, mąż uciekł do innej, a dzieci chorują na suchoty. Z Równego szła piechotą do Warszawy, prowadząc przed sobą Stasia i niosąc na rękach Kalinkę. Po dwóch tygodniach tułaczki, 12 listopada 1939 roku, dotarli do mieszkania przy Grottgera, obrabowanego i spalonego. Schronienie dla dzieci i siebie Zarzycka znalazła dopiero przy matce i siostrze w Pruszkowie.

Pracowała w przetwórni owoców „Obst und Gemüse Konserven” na Okęciu, puszkując jedzenie dla frontowych żołnierzy Wehrmachtu. „Dźwigałam beczki, skrzynki, było bardzo ciężko, ale poradziłam. Jestem zahartowana” – napisała w pamiętniku. Przyjaciele męża załatwili jej lżejsze zajęcie.

W Międzylesiu pod Warszawą krzątała się w prewentorium dla dzieci zagrożonych gruźlicą. Gotowała i wydawała darmowe posiłki dla ubogich, cerowała ubrania podarowane dzieciom. Parokrotnie uniknęła dworcowych i ulicznych łapanek, dzięki bardzo dobrej znajomość języka niemieckiego.

W kwietniu 1940 roku dostała pocztową kartkę z Starobielska. Mieczysław pisał, że koczuje w jenieckim obozie dla oficerów, nie głoduje, a na Boże Narodzenie spodziewa się wrócić do rodziny. Nie wrócił. O tym, że strzałem w tył głowy Sowieci zamordowali go w Charkowie dowiedziała się długo po wojnie. Wcześniej nadeszła depesza z Majdanka. Komendantura obozu zawiadamiała, że pojmany w ulicznej łapance Stanisław Zarzycki, lat szesnaście, syn Ireny i Mieczysława, umarł na tyfus.

***

Gdy ucichła wojna, Zarzycka zgłosiła się do kierownika najbliższej szkoły. 1 lutego 1945 roku zatrudniono ją na posadzie nauczycielki języka polskiego i historii w Borzęcinie koło Pruszkowa. Z obórki, w której mieszkała przy krowie i stadku kur, do pracy miała szesnaście kilometrów. Maszerowała dobre trzy godziny. Uczyła też w ożarowskiej zawodówce przy fabryce kabli.

Ponieważ biegle pisała na maszynie, przeniesiono ją do Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Pruszkowie, na stanowisko w kancelarii. Była też kierowniczką wydziału kultury i biblioteki powiatowej. Zapisała się do partii.

Mimo to jej nazwisko figurowało na liście autorów, którym komunistyczna cenzura nie dała nadziei na drukowanie książek. Przedwojenne powieści Zarzyckiej kazano wycofać z bibliotek i oddać na makulaturę. W maju 1950 roku „Dziennik Łódzki” tłumaczył to w ten sposób: „Gdy rząd sanacyjnej Polski nie zdobył się na popularne wydanie dzieł Adama Mickiewicza, pornograficzna szmira Ireny Zarzyckiej pt. Dzikuska» ukazała się w nakładzie 80 tysięcy egzemplarzy”.

Mając sześćdziesiąt lat pisarka celująco obroniła drugą w życiu pracę magisterską. Tematem było opowiadanie Ernesta Hemingwaya „Stary człowiek i morze”. Choć wkrótce przeszła na emeryturę, w bibliotece pracowała do 1970 roku. Na pytanie dziennikarki kolorowego magazynu, jakie marzenia ma zapomniana autorka powieści, odparła: „Mieszkać na wsi. Och, jak ja lubię przestrzeń. A nie lubię bloków mieszkalnych. I brutalności, i chamstwa”. Doczekała 93 lat.

Irena Zarzycka zmarła 16 maja 1993 roku w Ożarowie Mazowieckim. Córka pochowała ją na Cmentarzu Żbikowskim w Pruszkowie.

(rozdział książki pt. "My, pabianiczanie", Romana Kubiaka, wydanej przez Agencję Dziennikarzy)