Wigilia i dwa świąteczne dni w 1945 roku zapowiadały się mizernie. Ostatnie karpie ze stawów w Sereczynie i Dłutowie zjedli żołnierze Armii Czerwonej. Puszki z poniemiecką wieprzowiną, zakopane podczas okupacji pod murem Rzeźni Miejskiej przy ulicy Żwirki i Wigury, zabrali stamtąd milicjanci. W drugiej połowie grudnia 1945 roku mieszkaniec Pabianic, któremu przysługiwały kartki żywnościowe, miał prawo kupić w sklepie kilogram mąki (za 2,55 zł), pół kilograma grochu (93 gr), kilogram śledzi (8,30 zł), puszkę konserw rybnych (5,50 zł), 10 dekagramów cukru (1,60 zł), 20 dag soli (65 gr) oraz 50 kg węgla (po 31 zł za worek). Każdemu obywatelowi przysługiwało jedno pudełko zapałek (za złotówkę).

Z okazji świąt władze przydzieliły obywatelom po 2 dekagramy herbaty na kartki, po 9 dag kakao (60 zł za kg) i po 10 dag sera.

Rarytasy te czasami można było spotkać w sklepach Społem, gdzie obowiązywały ceny państwowe. Na wolnym rynku kilogram jabłek kosztował 200 zł, a orzechów – 350 zł. Daktyle osiągały kosmiczną cenę 3.000 zł za kg, butelka włoskiego wina kosztowała 280-350 zł. Za nowiutką koszule trzeba było dać aż 4.000 zł, a za krawat - 700 zł. Zważywszy, iż miesięczna pensja pracującego pabianiczanina rzadko sięgała 300 zł, nadzieja na kulinarną rozpustę gasła jak ostatnia świeca w domu.

Dopalały się także ostatnie domowe lampy. Powód? Brakowało nafty. W grudniowy poranek Centrala Produktów Naftowych zawiadomiła, że komercyjna cena litra nafty świetlnej w sklepach została ustalona na 35 zł, gdyż sprzedawcy samowolnie podwyższali ceny. „Pobieranie wyższej ceny w sklepach jest niedopuszczalne i należy powiadomić o tym Społeczną Komisję Kontroli Cen” – oznajmiły władze miasta.

 

Drożdże cenniejsze od pieniędzy

Marzeniem pani domu była osełka masła do wigilijnych potraw, a pana domu – garść drożdży. O ile duńskie masło z darów czasami pojawiało się w pokątnym handlu, to drożdży od dawna nie widywano na obszarze od Władywostoku po Zachodni Berlin. Komu udało się zdobyć trochę drożdży, ten pędził wiaderko bimbru, gdyż bimber „od reki” dawał się wymienić na pęto kiełbasy, puszkę marmolady, machorkę, mąkę, kaszę, buty i czapkę. Urzędowa cena drożdży w grudniu 1945 roku sięgnęła 400 zł za kilogram. Na czarnym rynku była czterokrotnie wyższa.

Sprzedawany na kartki państwowy chleb (po 2 kg „na głowę”) wyglądał jak kawał gliny z patykami i tak samo smakował. Był notorycznie fałszowany przez chciwych piekarzy, którzy pszenną mąkę zastępowali byle czym – przeważnie trocinami. Dlatego władze nakazały znakować bochenki numerami piekarni, wyciśniętymi na skórce chleba. „Kto będzie w posiadaniu chleba bez numeru piekarni, ten zostanie aresztowany, a chleb skonfiskowany” – ostrzegały władze. Pod koniec grudnia aresztowano 3 piekarzy i 7 pomocników.

Chleba od tego nie przybyło, mąki – też (na czarnym rynku za kg białej maki trzeba było dać 3 worki węgla).

Władze tłumaczyły to tak: „W związku z zarządzeniem Ministerstwa Aprowizacji w całym kraju odbywa się przekazywanie młynów pod zarząd Samopomocy Chłopskiej. Przejęto już 367 młynów, z tego na terenie województwa łódzkiego - 18”.

Milicjanci uganiała się za nieuczciwymi piekarzami, pokątnymi handlarzami mąki oraz za chłopami i babami z mlekiem. Powód? Rolnicy nie chcieli słuchać władz, które nakazały oddawać mieszczuchom cały dzienny udój. Skutkiem tego mleko dostawały tylko dzieci do 6. roku życia i chorzy w szpitalach – po ćwierć litra dziennie. Do miast przywożono o połowę mniej mleka niż wynosiły obowiązkowe dostawy ze wsi. „Przyczyną jest aspołeczne i egoistyczne stanowisko rolników” – twierdziły władze.

Milicjanci dostali rozkaz rekwirowania mleka z wolnego handlu. Na ryneczkach i targowiskach baby z mlekiem ścigano jak gangsterów. Cena litra mleka sięgnęła 30 zł. Kulka białego sera kosztowała 100-140 zł.

Sporo przywożonego mleka chłopi i handlarze „chrzcili” wodą. 19 grudnia Milicja Obywatelska urządziła obławę na targowiskach w całym regionie. Nazajutrz władze oznajmiły: „W Pabianicach przejęto 76 litrów mleka przeważnie rozcieńczonego wodą. W Łodzi przejęły 910 litrów nielegalnego mleka”.

 

Hurrra, przywieźli kartofle!

Tuż przed świętami dotarł do Pabianic wyczekiwany transport ziemniaków – z państwowego przydziału. Na bocznicy kolejowej przy stacji PKP w dwa dni udało się rozładować 110 wagonów. Mimo to sporo ziemniaków zmarzło. Nazajutrz rozwożono je furmankami do sklepów, gdzie były sprzedawane po 3 zł za kg. „Za jakość ziemniaków Ministerstwo Aprowizacji nie bierze odpowiedzialności, gdyż chłopi dorzucają do obowiązkowych dostaw ziemniaki małe i nagniłe” - tłumaczyły się władze.

Potężny grudniowy mróz w 1945 roku windował ceny na targowisku przy ul. Moniuszki i Starym Rynku.

„Szkody są duże” – doniosła prasa. „W drodze ze wsi do miasta zamarzły kury, gęsi i kaczki. Przemarzły kartofle, buraki i marchew. Szkoły są zamykane, rury kanalizacyjne zamarzły. Parowozy nie mogą ruszyć. W mieście brakuje węgla, jest dużo odmrożeń i chorób”.

Z powodu mrozu, niedostatku żywności i problemów z transportem 18 grudnia 1945 roku Społeczna Komisja Kontroli Cen wyznaczyła nowe cenniki obowiązujące we wszystkich sklepach Społem. Odtąd kilogram kaszy jęczmiennej kosztował 28 zł, kilogram fasoli – 40 zł, litr octu – 35 zł, kilogram cebuli – 30 zł, kapusty – 18 zł, pietruszki – 30 zł, marchwi – 8 zł, buraków – 10 zł. Za kg szarego mydła żądano 260 zł.

Władze mocno się martwiły, co społeczeństwo zapali (oprócz lampy naftowej), siedząc przy bożonarodzeniowej choince. Przedmiotem tej troski był brak papierosów (u handlarza paczka „amerykanów” potrafiła kosztować nawet 80 zł). Na szczęście z pomocą przyszedł Polsce niezawodny „Wielki Brat”. Już w połowie grudnia rządowa prasa doniosła, iż: „do Krakowa przybędzie większy transport tytoniu ze Związku Radzieckiego. Wpłynie to niewątpliwie na zwiększenie produkcji papierosów i podniesienie ich jakości”.

Bardzo ważnymi wiadomościami podawanymi przez radio i gazety były doniesienia o tym, co wiozą do Gdyni statki płynące z krajów, w których jadano masło, ser i szynkę. Tydzień przed świętami gazety podały, iż norweski statek „Bera” przywiózł 12 tysięcy beczek śledzi, a statek „Konig Bjorn” (także norweski) wiezie z Hangesund 1014 ton śledzi. Na redzie stał już duński statek „Falken”, który przywiózł z Kopenhagi 402 tony masła. Tuż po świętach do Gdyni miał wpłynąć statek „Skienfiord”, wiozący 2.500 ton orzeszków palmowych – dla pomorskiej olejarni. Spodziewany był także statek z amerykańską bawełną (3.000 ton) dla fabryk włókienniczych w Łodzi i Pabianicach.

 

Gdzie jest marmolada?!

Ostatnią nadzieją na święta pachnące ciastem, czekoladą i orzechami były 5-kilogramowe paczki żywnościowe z UNRRA (międzynarodowej organizacji niesienia pomocy mieszkańcom krajów zniszczonych przez wojnę). Pabianicom przyznano ponad 11.000 paczek ze skondensowanym mlekiem, duńskim masłem, amerykańską mąką, wołowiną, fasolą, cukrem i czekoladą oraz z francuskim serem i marmoladą. Wśród darów miała być zupa w proszku, rodzynki, suszone śliwki i kakao.

Niestety, paczki te leżały w Gdyni, bo nie było czym odebrać ich z magazynów. Powód? Ciężarówki spółdzielni Społem od rana do nocy kursowały po mąkę na świąteczne wypieki. Nie pomogli też kolejarze, którzy zawiadomili Pabianice, że wolnych wagonów nie mają, bo wożą węgiel.

Na wieść o świętach bez paczek UNRRA, w fabrykach, szkołach i instytucjach podniósł się raban. Do akcji wkroczyły związki zawodowe z Łodzi, Pabianic i Zgierza. Już dwa dni później związkowcy wysłali do Gdyni grupę robotników i uzbrojonych konwojentów, którzy mieli zadanie przywieźć paczki koleją. Wysłannicy jechali nad morze samochodem, lecz nocą wpadli w zasadzkę. Jak podała prasa: „zostali ostrzelani przez leśne bandy NSZ” (nielegalnych Narodowych Sił Zbrojnych) i ograbieni z broni oraz dokumentów. „Leśni” uprowadzili szofera i jednego konwojenta.

Ostatecznie paczki dotarły do Pabianic dopiero w styczniu – koleją.

Dary mógł odebrać każdy posiadacz kartek żywnościowych z kuponem „W”, po wpłaceniu do kasy państwa 307 zł. Gdy rozdawano paczki, milicja schwytała Antoniego D. – złodzieja, który wykradaną z paczek amerykańską mąkę i sprzedawał ją dwóm pabianickim piekarzom. Piekarze ci szykowali ciastka posypane skradzionym cukrem. Obaj zostali aresztowani.

Były też dobre wiadomości. Prasa informowała: „W najbliższych dniach w sklepach rozpocznie się sprzedaż wódek, spirytusu na cele domowo-lecznicze i denaturatu”. Alkoholu byłoby więcej, ale brakowało butelek. Aby pokonać tę przeszkodę, władze zachęcały ludzi do przynoszenia pustych flaszek po wódce. Za litrówkę płacono 4 zł, za półlitrówkę - 3 zł, a za ćwiartkę – 2 zł.

Na kilka dni przed wigilią rozgorzała walka ze złodziejami choinek. Prasa pisała: „Wzywa się społeczeństwo w imię dobra ogólnonarodowego, jakim jest las, do współudziału w walce z nielegalnym handlem choinkami. Przy kupnie choinek żądajcie świadectwa wystawionego przez spółdzielnię Las. Nabywcy choinek, którzy nie mogą się wykazać takim świadectwem, będą pociągani do odpowiedzialności”.

 

Nagroda główna – buty

Mimo piszczącej biedy pabianiczanie nie zapomnieli o prezentach pod choinkę.

Związek Robotników Przemysłu Włókienniczego szykował paczki dla dzieci pracowników fabryk. W każdym zawiniątku był kupon tkaniny na spodenki lub sukienkę, garść cukierków i 6 ciastek cudem sprowadzonych z wytwórni słodyczy na południu kraju. Kolejarze dostali po dodatkowym kilogramie śledzi, włókniarze – po pół kg mąki, 5 jajek, kostkę smalcu i mydło. 50 par nowych butów musiano rozlosować, bo chętnych było kilka tysięcy.

W gwiazdkowej loterii gazety „Głos Robotniczy” głównymi wygranymi były: prosiak, para dziecięcych bucików, sweterek, tkanina na paltko, ciepłe rękawiczki, tornister z piórem i ołówkiem oraz 500 kg węgla. Rozlosowano też nagrody pocieszenia: szalik, zeszyty i książki.

O to, by pod choinką nikt nie znalazł pościeli, ręcznika, obrusa, pary skórzanych rękawic albo poniemieckiej zastawy stołowej, zadbała milicja, od świtu zaczajona na dworcu kolejowym. Dzielni milicjanci dopadali wysiadających z pociągów szabrowników, rekwirując im pękate walizy z bielizną, pościelówką i poniemieckimi butami. Zimą 1945 r. szabrowali przyjeżdżali głównie z Dolnego Śląska, gdzie buszowali w tamtejszych domostwach.

Niedługo potem „Express Ilustrowany” pisał:. „W Ksawerowie zatrzymano samochody ciężarowe z szabrem, wiozące 7.000 kg mąki pszennej, sterty bielizny, garnitury i dywany. Na stosie worków i waliz siedział herszt szabrowników, ubrany w skórzany kombinezon lotniczy i hełm”. Herszt czule obejmował lampowe radio. Gdy milicjanci sprawdzali dokumenty, szabrownik próbował wręczyć im dużą łapówkę – 30 tysięcy zł. Jak podała gazeta, łapówki nie wziął nieprzekupny milicjant Pawłowski. „Funkcjonariusz wezwał kolegę, by mieć świadka przekupstwa. Milicjanci oddali szabrowników w ręce Komisji Specjalnej do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym” – napisała gazeta. Samochody zarekwirowano, mąkę przekazano do domu dziecka i szpitala. Milicjant Pawłowski dostał medal.

 

Brzechwa za 280 zł

Mimo zmasowanej akcji przeciwko grabieżcom, na pabianickim targowisku dawało się kupić tuzin poniemieckich kieliszków (40-50 zł), filiżanki z talerzykami (30 zł), komplet posrebrzanych łyżek z widelcami (120 zł) lub kryształowy wazon (20-40 zł). Jednak przedświątecznym hitem był „Curavit” - wychwalany przez handlarzy jako „balsam na wszystkie choroby wewnętrzne i zewnętrzne”.

Milicja ostrzegała przed oszustami i bandytami grasującymi w mieście. Groźna była zwłaszcza banda przebrana w mundury Wojska Polskiego. „Żołnierze” ci terroryzowali domowników, zamykali ich w pokoju, sami zaś przetrząsali szafy.

Dwa tygodnie przed świętami do księgarni przywieziono pierwsze powojenne książki.

„Pan Drops i jego trupa”, autorstwa Jana Brzechwy, kosztował 280 zł, „Zew krwi”, Jacka Londona - 120 zł, drugi tom „Krzyżaków”, Henryka Sienkiewicza – 120 zł, a „Dymy nad Birkenau”, Seweryny Szmaglewskiej – 140 zł.

W kinach wyświetlano filmy radzieckie: „Najazd” i „Mściciele ludowi” oraz francuski obraz„Szalony lotnik” i polski film sensacyjny „Tajemnica panny Brinx” (z 1936 roku, z Tadeuszem Fijewskim), a także amerykański film „Mały Tarzan”. Bilety ulgowe do kin w cenach: 5 zł, 10 zł i 15 zł rozprowadzały wyłącznie związki zawodowe. Dla pracowników fabryk przeznaczano połowę biletów. Pozostałe miejsca na widowni sprzedawano po cenach komercyjnych – niekiedy nawet w cenie 70 zł za miejsce.

W tramwajach wybuchały sprzeczki, bo pasażerowie chcieli płacić za przejazd 5-groszówkami z dziurką w środku (podczas wojny takie monety bili okupanci), a konduktorzy domagali się nowych monet bez dziurki. W związku z tym Bank Narodowy musiał wydać oświadczenie, że monety z dziurką wciąż są pełnoprawnym środkiem płatniczym w Polsce, póki nie zostaną wycofane z obiegu.

Przed wigilią gazety triumfalnie doniosły, że „Załoga Państwowych Zakładów Włókienniczych w Pabianicach (dawniej Krusche i Ender) wykonała plan roczny już w przędzalniach 17 dni przed terminem, a w tkalniach – 16 dni przed terminem, produkując 3.439.987 metrów tkanin”.