Była styczniowa noc, gdy na ulice wybiegło kilkudziesięciu Żydów. Grupki mężczyzn w czarnych chałatach rozpierzchły się po mieście, zaglądając do knajpek i mieszkań znajomków. Żydzi szukali 16-letniej Estery, pięknej córki pabianickiego handlarza. Dziewczyna wyszła z domu przed wieczorem, mówiąc, że zaraz wróci. Ale nie dała znaków życia. Do rana zaniepokojeni krewni Estery zapukali do blisko 30 mieszkań, przeszukali wszystkie restauracje nad Dobrzynką, knajpki i podejrzane miejsca na peryferiach. Bezskutecznie.

Dopiero nazajutrz wieczorem kuzyni handlarza stanęli przed drzwiami mieszkania Mojsie Pacanowskiego przy ul. Bóźnicznej.

Pacanowski wynajmował je w kamienicy należącej do Biskupskiego. Kuzyni wiedzieli, że wiele dni temu Mojse wyjechał do Krakowa, lecz dowiedzieli się, iż w mieszkaniu ktoś jest. Słyszeli szelest, ściszone rozmowy, jęki i zgrzytanie podłogi. Ponieważ nikt nie chciał otworzyć, Żydzi wyłamali drzwi. Dalsze wydarzenia opisała „Gazeta Pabjanicka” w artykule pt. „Ohydny czyn”: „Córka handlarza została podstępnie zwabiona do mieszkania Pacanowskiego. Tamże dopuścili się zniewolenia jej trzej młodzieńcy: 19-letni Srul Berkowicz, 23-letni Jakób Lipiński i 18-letni Jojna Izraelewicz. O głodzie przetrzymali dziewczynę 26 godzin, a gdy krewni wyłamali drzwi, ratowali się ucieczką”.

Oswobodziciele Estery rozpoznali gwałcicieli i powiadomili policję państwową. Niezależnie od tego żydowski sąd wezwał młodych przestępców na rozprawę, wymierzając im surowe kary.

 

Wpadka niewiernej sklepowej

W kwietniu 1925 roku na sklepikarzy i ulicznych handlarzy padł blady strach. Powodem były fałszywe pieniądze. Według policjantów, w Pabianicach pojawiło się sporo dobrze podrobionych banknotów 50-złotowych i nieco mniej banknotów o niższych nominałach. Wśród oszukanych byli właściciele sklepów kolonialnych, rzeźnicy i masarze, hurtownicy, kapelusznik, dwaj krawcy, szewc i restauratorzy. Mimo skrupulatnego śledztwa policja była bezradna.

Na ślad fałszerzy natrafiono dopiero w sklepie masarskim H. Miatkowskiego. Dziennik „Republika” opisał to w ten sposób: „Przyszła tam jakaś kobieta, która kazała sobie dać 2 kilo słoniny i zapłaciła banknotem 50-złotowym. Ponieważ sklepowa nie miała reszty, chciała iść do sąsiedniego sklepu, by zmienić pieniądze, ale klientka oparła się temu i kazała zwrócić banknot. To zachowanie się klientki wzbudziło podejrzenie sprzedawczyni. Niezwłocznie po przyjściu do sklepu znajomego, Jana Orłowskiego, sprzedawczyni opowiedziała mu o wszystkim. Orłowski zaczął obserwować nieznajomą i zauważył, że jest ona w towarzystwie innej kobiety, jak się później okazało Heleny Andrzejczakowej. Obie udają się w kierunku tramwaju”.

Na przystanku tramwajowym Orłowski podszedł do posterunkowego policji, dzieląc się swymi podejrzeniami.

Posterunkowy zatrzymał obie kobiety i zrewidował je. W koszyku Heleny Andrzejczakowej znalazł kilka funtów słoniny, kiełbasę i mięso oraz zawiniątka z monetami. W zawiniątkach było od 47 do 48 złotych. Posterunkowy domy­ślił się, że to reszta z fałszywych banknotów 50-złotowych.

„Wychodząc z tego słusznego założenia posterunkowy udał się do kilku masarni, między innymi do Wiktorii Szer, Hermana Kunerta i Augusta Rajnsza. U każdego z nich znalazł fałszywy banknot 50-złotowy” – doniosła „Republika”. „Wszyscy wyżej wymienieni rozpoznali kobiety, które przyniosły banknoty 50-złotowe: Stefanię Siewiczową i Zofię Andrzejczakową, jako te, które kupowały u nich towary i płaciły fałszywymi pieniędzmi.

„Helena Andrzejczakowa sama do sklepów nie wchodziła, lecz wysyłała tam swą krewną – Zofię, oraz koleżanki. Jedna z nich, niejaka Zofia Placek, zabrała resztę pieniędzy i uciekła w niewiadomym kierunku. Zofię i Helenę Andrzejczak oraz Stefanię Siewicz postawiono w stan oskarżenia o puszczanie w obieg fałszywych banknotów. Sprawa ta znalazła się na wokandzie sądu okręgowego”.

 Pierwsza zeznawała Stefania Siewicz, przyznając się do winy. „Do czynu tego popchnęła mnie nędza” - powiedziała.

Za każdy puszczony w obieg banknot 50-złotowy oskarżona dostawała od Andrzejczakowej 5 złotych. Do winy przyznała się też Zofia Andrzejczak.

Sensację w sądzie wywołały zeznania głównej oskarżonej - Heleny Andrzejczak. Gazeta relacjonowała, że „przed sądem stanęła kobieta lat 27, bardzo przystojna, ubrana we wzorzystą pyjamę i elegancki kapelusik. Zeznała, że prowadziła sklep kolonialny przy ulicy Konstantynowskiej. Pewnego dnia przyszedł do sklepu jakiś jegomość i oświadczył, iż wie, że sklepowa jest w tarapatach pieniężnych. Wiedział też, że mąż Andrzejczakowej siedzi w więzieniu. Jegomość okazał gotowość pożyczenia jej 1000 złotych pod warunkiem, że... sklepowa zdradzi z nim męża”.

Andrzejczakowa zgodziła się i dostała 20 banknotów 50-złotowych. Wkrótce jednak zorientowała się, że jest ofiarą oszustwa, bo banknoty są fałszywe. „Brak gotówki zmusił mnie do puszczenia ich w obieg” – tłumaczyła się sklepowa. Sąd okrę­gowy skazał ją na 6 lat ciężkiego więzienia. 27-letnią Zofię Andrzejczak i 39-letnią Stefanię Siewicz skazał na kary po 4 lata cięż­kiego więzienia.

 

Ucieczka koniokradów

Latem 1935 roku do Pabianic zjechał cygański tabor. Nędznie odziani przybysze rozbili obóz obok młyna parowego Spójnia na Zielonej Górce. Zabawili kilka dni, podczas których wyprawili cygańskie weselisko. Po uroczystościach, uczcie i tańcach spakowali się i zniknęli. Fakt ten odnotował dziennik „Echo” pisząc: „Aliści w kilka dni po ich odjeździe mieszkańcy posesji leżących w pobliżu obozu cygańskiego stwierdzili, że padli ofiarą kradzieży. Między innymi okradziono współwłaściciela młyna Spójnia, pana Kwirama. Ponadto cały szereg wieśniaków, mieszkańców wsi, przez które przeciągał obóz cygański zameldowało o kradzieży koni z ich zagród.

Sprawcami tego niechybnie byli Cyganie.

Pierwszym, który powiadomił władze o kradzieży konia był Pilc Stefan, gospodarz ze wsi Osmalin pod Pabianicami. Za uciekającą bandą Cyganów policja wszczęła energiczny pościg i w rezultacie obóz zatrzymano. Okazało się jednak, że w obozie są same kobiety, podczas, gdy mężczyźni zdołali się ulotnić. Policja w dalszym ciągu poszukuj złodziei”.