Skok przez skrzynię, przewrót w tył i przód, stanie na rękach, kozłowanie, rzut do kosza czy bieg na 60 metrów to raptem preludium do listy wyzwań, jakie belfer z Zespołu Szkół nr 2 stawia od 40 lat przed swoimi podopiecznymi.

Takie wyróżnienie to bardzo miły gest po tak wielu latach pracy z młodzieżą...

– Budujące, zwłaszcza, że ja nigdy nie pchałem się na afisz, nie miałem parcia na szkło. Bardzo mnie to zbudowało, że moja praca została dostrzeżona i wyróżniona najwyższą odznaką Związku Nauczycielstwa Polskiego. Co prawda, może już u schyłku kariery zawodowej, ale jednak. Dostałem mnóstwo SMS-ów z gratulacjami od kolegów nauczycieli.

Wypalenie zawodowe zatem Panu nie grozi?

– Zdecydowanie się opóźniło (śmiech). W dzisiejszych czasach, gdy zawód nauczyciela nie cieszy się specjalnym uznaniem w społeczeństwie, takie sygnały i dowody sympatii są ważne. To nigdy nie był lukratywny fach, jeśli chodzi o wynagrodzenie. Ale gdy zaczynałem pracę, bycie nauczycielem to był jednak splendor. Nauczyciel miał ugruntowaną pozycję, czego miałem przyjemność doświadczyć.

Takich gestów sympatii miewa Pan zapewne więcej?

– No kilka pokoleń pabianiczan już uczyłem i owszem zdarza się, że na ulicy czy w urzędzie ktoś mnie zaczepi, pozdrowi, powie miłe słowo. Aż głos się łamie, jak o tym mówię, ale to są wzruszające momenty. Wielu z nich pamiętam, jak całkiem niedawno biegali po szkolnych korytarzach. Teraz ich dzieci pozdrawiają mnie w imieniu rodziców.Trzy lata temu moi uczniowie wyszli na boisko podczas turnieju w strojach z moją podobizną. Sami wykonali grafikę, kupili stroje. To było zaskakujące i bardzo miłe. Mam też mnóstwo podziękowań, które mi wręczyli. To wszystko sprawia, że gdybym jeszcze raz miał podjąć decyzję o pracy w szkole, nie zawahałbym się ani chwili. Zostałbym ponownie nauczycielem.

W pierwszym wyborze nie było grama przypadkowości?

– Może odrobinę. Dawniej nauczyciele wychowania fizycznego zaczynali pracę na tym stanowisku, bo mieli kontakt z jakimś sportem. Teraz trochę się to zmieniło. Znam przypadki, gdy ktoś skończył ten wydział, bo nie wiedział, co ze sobą zrobić, choć nawet w zawodach szkolnych nigdy nie brał udziału. Ja zaczynałem jako trener w klubie sportowym. Bardzo podobała mi się ta praca, zrobiłem specjalizację z lekkiej atletyki i działałem w pabianickim Włókniarzu jako trener. Sam specjalizowałem się w biegach na 400 metrów. Kończyłem AWF we Wrocławiu. Byłem ligowym zawodnikiem. W sportowej karierze przeszkodziła mi kontuzja. Wróciłem do Pabianic. Do elektryka „ściągnął” mnie mój były trener, nieżyjący już Marek Stężycki. Byłem trenerem i nauczycielem.

Spędził Pan 40 lat w tej samej szkole?

– Jestem stały w uczuciach (śmiech). Przez wszystkie te lata pracowałem i nadal pracuję w elektryku, w obecnym Zespole Szkół nr 2. Chociaż bywało, że równocześnie pracowałem w innych szkołach. Gdy zlikwidowano sekcję lekkoatletyki na Włókniarzu, zostałem pełnoetatowym nauczycielem. Nie żałuję. Praca z młodzieżą jest wspaniała.

A jak zmieniała się ona na przestrzeni lat? Jak zmieniła się młodzież?

– Oj, sporo się pozmieniało. Niestety, na niekorzyść. Mamy czasy, gdy młodzież zamiast na boisko, biegnie po szkole do komputera. Przed laty czas spędzało się na sportowo. To wszystko odbiło się na sprawności młodzieży. Bywa, że ojcowie naszych uczniów dziwią się – jak to, ja to robiłem u Lewandowskiego, a mój syn nie? Ja mam 40 lat, a on dopiero naście…. Program nauczania też się zmienił. Gdy przeczytałem teraz rodzicom ten z 2002 roku, to mocno się zdziwili, pytali, czy to dotyczyło szkoły cyrkowej. A to były podstawowe sprawy. W tej chwili to, czego wymagamy od uczniów, jest uwłaczające dla wieku tej młodzieży i umiejętności, które powinna posiąść. Gdy przychodzą do mnie pierwszoklasiści, to często nawet przewrotu w przód nie potrafią wykonać. Zaczynamy od podstaw, prostych układów gimnastycznych. Wielu zwykły skłon sprawia kłopot, nie dotykają palcami dłoni do podłogi. Ale jest społeczne przyzwolenie na taką sytuację. Ile razy usłyszałem, co pan wymaga od mojego syna, to informatyk. Tylko czy informatyk ma siedzieć na wózku inwalidzkim?
 

Wychowanie fizyczne traktowane jest po macoszemu…?

– Zdecydowanie. To często przedmiot, który w opinii uczniów i rodziców ma podnieść średnią ocen na świadectwie. A to bardzo trudny przedmiot, który jest potrzeby w życiu, bo jak mówi przysłowie - w zdrowym ciele zdrowy duch. Pół godziny dziennie ruchu zastępuje terapię farmakologiczną, jeżeli chodzi o stan psychiczny. Powtarzam moim uczniom, że tabletki można ruchem zastąpić, ruch tabletkami niestety nie.

Jest Pan surowym nauczycielem?

– Każdy wie, że jak dostanie trójkę, czwórkę albo piątkę od Lewandowskiego to jest to ocena adekwatna do umiejętności. Jeżeli otrzymał ocenę niedostateczną, to wie, że po prostu sobie na nią zasłużył. Gdy tak się zdarzyło dawniej, przychodzili do mnie rodzice i pytali, jak pomóc synowi, jak to poprawić. Obecnie są tylko pretensje, oburzenie, że ktoś śmiał pokazać, że syn czegoś nie wie, czy nie umie. Uczniowie też bywają roszczeniowi, uważają, że im się należy. Ja przyznaję, że wykorzystuję całą skalę ocen, ale staram się być sprawiedliwy. Zawsze każdą głęboko analizuję. Na dobrą ocenę trzeba zapracować, doceniam każdego i widzę starania, wysiłek, drobne postępy. Nigdy nie traktowałem uczniów z góry. Nigdy nie chciałem być z góry narzuconym przełożonym, tylko partnerem - oczywiście z zachowaniem pewnych norm i dystansu, wynikających chociażby z mojego wieku i funkcji.

Trudno obecnie nakłonić młodzież do sportu?

– Bardzo. Ja prowadzę dodatkowe zajęcia SKS-u. W tym roku z siedmiu klas pierwszych na dodatkowe zajęcia z piłki ręcznej zgłosiły się tylko dwie osoby. Jakie to jest zainteresowanie sportem? A mówię do uczniów, że kiedyś będą mieli dzieci i dobrze by było, gdyby potrafili odbić piłkę czy kopnąć, jak syn będzie chciał z nimi zagrać. Dawniej musiałem dzielić grupy na godziny, bo nie mieścili się na sali gimnastycznej. Przychodzili i stali w drzwiach, czekając na swoje zajęcia. Były konkursy na to, kto będzie reprezentował szkołę w rozgrywkach, decydowały umiejętności.

Miał pan momenty kryzysowe w czasie tych 40 lat pracy?

– Owszem. Zdarzyło się tak 10 lat temu. Wynikały one z zachowań uczniów, jak i ich rodziców. Pomyślałem wtedy, rzucę to wszystko i zajmę się tymi, którzy chcą przychodzić na zajęcia sportowe z własnej nieprzymuszonej woli, ale szybko mi to minęło (śmiech). Ta praca to jak narkotyk, daje satysfakcję. Bardzo mnie cieszy, gdy widzę pierwszaka, który niewiele umie, a po jakimś czasie zaczyna skakać, biegać, odbija piłkę.

Większym sukcesem pedagogicznym jest zarażenie grupy ludzi sportem na poziomie amatorskim, niż wychowanie jednego czy dwóch mistrzów świata.