W sobotę pochowano go na cmentarzu katolickim. W ostatniej drodze towarzyszyły mu tłumy. Była najbliższa rodzina, krewni, znajomi i przyjaciele z klubu motorowego „Doktor Riders”, którego Marcin Dłużyński był współzałożycielem i przez 9 lat wiceprezesem*. Wyróżniali się w tłumie, ubrani w klubowe czarne skóry, każdy z białą różą w ręku i zniczem.
- Śmierć przyszła za wcześnie – mówił podczas uroczystości pogrzebowej ks. Jerzy Rzepkowski. - Została przerwana mozaika życia, którą tak pięknie układał śp. Marcin. Możemy próbować ją dokończyć naszą modlitwą.
Ciszę przerwał sygnał karetki pogotowia, przejeżdżającej obok cmentarza.
 
Tak wspomina zmarłego dr Grzegorz Krzyżanowski, jego szef, mentor i przyjaciel:
Nic już nie będzie takie samo
Marcina poznałem 16 lat temu, kiedy jako młody adept medycyny przyszedł do naszego szpitala na staż. Na początku, mimo 25 lat różnicy wieku, zbliżyły nas do siebie nasze zainteresowania pozamedyczne. Muzyka: Dżem, Metallica, Pink Floyd, Deep Purple i wiele innych. Namiętnie zbieraliśmy płyty, oczywiście analogowe i obdarowywaliśmy nimi siebie przy każdej okazji. Każdy zdobyty winyl to była okazja do słuchania gramofonowych, jakże pięknych, trzasków. „Mały”, bo tak do niego mówiłem, miał wykształcenie muzyczne (grał na skrzypcach), doskonały słuch, głos i wyczucie rytmu. Uwielbiał czytanie książek, głównie historycznych i namiętnie wymieniał się nimi z moją żoną. Każda przeczytana książka to była okazja do dyskusji, zwłaszcza w zimowe wieczory na wsi.
Jednak to, co nas w tym okresie najbardziej do siebie zbliżyło, to zamiłowanie do motocykli. On jeździł „junakiem” brata, a ja marzyłem, aby przed 50. kupić sobie harley'a. Wybraliśmy go razem. Po kilku latach odkupił go ode mnie, dokonał kilku przeróbek i jeździł nim do końca. W Wigilię, przed kolacją, odpalaliśmy swoje motocykle i przez kilka chwil wsłuchiwaliśmy się w ich muzykę, bo to dźwięk niezapomniany.
To głównie Marcinowi zawdzięczam spełnienie moich marzeń o utworzeniu klubu motocyklowego lekarzy. Powstał w 2005 roku, trwa nadal, rozwija się, a „Doctor Riders” brzmi dumnie./Klub DoctorRiders w 2005 roku założyli: Marcin i Włodek Dłużyńscy - przyp redakcji/ Zjeździliśmy wspólnie mnóstwo kilometrów, sami i na zlotach. Najbardziej pamiętam naszą wyprawę do Szwajcarii (byliśmy tam całą rodziną) – Alpy, Jezioro Bodeńskie, na zawsze pozostaną w mej pamięci. Ale poza wymienionymi zainteresowaniami byliśmy lekarzami. I to była nasza główna, wspólna pasja.
Początkowo Marcin chciał zostać ortopedą, ale po stażu na urologii wybrał tę specjalność i pozostał jej wierny do końca. Długie, ciężkie lata nauki. Kongresy, sympozja, kursy, egzaminy i zaliczenia, a przede wszystkim praktyka - operacje i praca przy chorym. Starałem się przekazać Mu całą swoją wiedzę i umiejętności, bo dostrzegłem w Nim olbrzymi potencjał na wyśmienitego urologa. Pobierał również nauki w wielu innych ośrodkach w Polsce i za granicą. Wszędzie zaskarbiał sobie sympatię i uznanie. Był pracowity, zdolny, łatwo się uczył. Łączył znajomość komputerów ze współczesną, endoskopową medycyną. Był niesamowicie życzliwy w stosunku do pacjentów, nigdy nie odmawiał, nie narzekał na zmęczenie (choć pracował po 300 godzin miesięcznie). Stawiał się na każde wezwanie i o każdej porze. Kochany przez pacjentów, lubiany przez kolegów, z którymi dzielił się swoją wiedzą. Byłem spokojny o przyszłość naszej urologii.
Miał jeszcze dwa pragnienia - mały własny domek i doktorat. Doktorat obronił w ubiegłym roku. Domek też wybudował, posadził drzewo i założył swój ukochany trawnik. Rodzina była dla niego najważniejsza, a była to rodzina wyśmienita. Pełna miłości i wzajemnego zrozumienia, wspierająca się w każdym calu.
Wydawało się, że mają wszystko, co potrzebne do szczęścia. Po 13 latach niesamowitych wyrzeczeń, olbrzymiej pracy i wreszcie osiągnięcia satysfakcji zawodowej i rodzinnej - nic tylko z tego czerpać. Nie było Im to dane. Przyszła potworna choroba i w pół roku zniszczyła wszystko.
Walka z taką chorobą to jeden wielki koszmar. Poruszyliśmy niebo i ziemię, ośrodki w kraju i za granicą. Wszystko na nic. Ból, rozpacz i totalna bezradność.
Przez 40 lat walczę o życie i zdrowie ludzi, a tu… Cóż warta jest nasza wiedza wobec takiej choroby, wobec takiej tragedii. A może jest tak, jak śpiewał Rysiek Rydel, że „nie ma Boga nie, a w życiu ważne są tylko chwile”?.
Jak odpowiedzieć na pytanie Jego żony: „dlaczego Nas to spotkało, przecież całe życie poświęcaliśmy innym ludziom kosztem czasu spędzanego razem?”. Co odpowiedzieć małemu chłopcu: „dlaczego Tatuś nas zastawił i co teraz z nami będzie?”. Co odpowiedzieć malutkiej dziewczynce, zakochanej w tacie: „czy Tatuś wróci, czy będzie tylko na Nas patrzył z góry?”.
 
Marcin Dłużyński urodził się 28 stycznia 1976 roku – odszedł 11 października 2016 roku. Miał dopiero 40 lat i całą wspaniałą przyszłość przed sobą.
Twój na zawsze 
Grzegorz Krzyżanowski
 
*Klub DoctorRiders w 2005 roku założyli bracia Marcin i Włodek Dłużyńscy