Czy ktoś rzucił klątwę na Pani drużynę? Trzeci raz z rzędu Grot kończy rozgrywki w pierwszej fazie play-off…

- To nie jest klątwa. Przed sezonem ustaliliśmy, że starsze zawodniczki wprowadzą młodzież do drużyny. Niestety, środki finansowe nie pozwoliły na to, by trenowały częściej niż raz w tygodniu. W rezultacie tylko do pewnego momentu meczu byłyśmy w stanie coś ugrać. Na wyjazdach nie dało się zebrać pełnego składu drużyny. A zmęczenie wychodzi wcześniej czy później.

Zdarzały się wam bardzo dobre mecze, ale i takie, na które nie dało się patrzeć.

- To wynikało z braku systematyczności, braku dwóch-trzech treningów w tygodniu. Zazwyczaj, gdy przychodzi faza play-off, zespoły trenują mocniej i więcej, przygotowując się na te trudne rozgrywki. A my z jednym treningiem w tygodniu nie mogłyśmy zrobić więcej, toteż odpadłyśmy już w pierwszej rundzie.

Jaki był cel wyznaczony na miniony sezon?

- Wejść do ligowej ósemki i zająć w niej jak najwyższe miejsce. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że wprowadzamy młodzież. Dlatego uważam, że szóste miejsce nie jest złe. Zwłaszcza patrząc przez pryzmat tego, kto jest przed nami i jakie mieliśmy możliwości trenowania.

Brakowało wam treningów, brakowało pieniędzy, a czy nie zabrakło… centymetrów? W walce pod koszem dziewczyny z Pabianic miały pod górkę.

- Jedna Magda Grzelak nie podniesie wszystkiego spod kosza. To ona grała na pozycji numer pięć, ponieważ ma odpowiednie warunki fizyczne. Wspomagała ją pod koszem mierząca 180 cm Daria Kowalczyk lub Joanna Twardowska, o niższym wzroście. Gdy grałyśmy w play-off z Unią Głuchołazy, gdzie pod koszem stały Joanna Czarnecka i Martyna Stelmach, mające grubo ponad metr dziewięćdziesiąt, nasze siły podkoszowe były mizerne. Do tego miałyśmy słabą skuteczność za trzy punkty. Jesteśmy zespołem, który wygrywa, gdy w meczu ma pięć lub sześć celnych „trójek”. Gdy Głuchołazy zablokowały nas pod koszem, nie trafiałyśmy z dystansu i stąd wzięły się porażki w play-off.

Skąd się brały wasze przestoje w meczach, gdy przez parę minut nie byłyście w stanie trafić do kosza rywalek? Czy w szeregi drużyny wkradało się rozprężenie?

- Żadnego rozprężenia nie było. Mam wielki szacunek dla dziewczyn, że zostawiły na parkiecie mnóstwo zdrowia. Przy nikłej ilości treningów, jakie miały, prezentowały się dobrze. Wygrywałyśmy mecze z drużynami, które trenowały nawet dwa razy dziennie. Siła i możliwości były po naszej stronie. Znów trzeba powtórzyć, że zabrakło nam treningów. Dlatego wyglądało to tak, że jedna kwarta meczu była dobra, druga nierówna. Juniorki nie są od tego, by je szarpać po trzydzieści, czterdzieści minut na parkiecie. Te dziewczyny miały jeszcze ligę do lat 18 i rozgrywki do lat 22. Ich siły trzeba było umiejętnie rozkładać.

Ktoś zasłużył na słowa najwyższego uznania?

- Przede wszystkim chcę z całego serca podziękować dziewczynom za to, że podjęły rękawicę i grały. W każdym meczu zależało im, choć nie zawsze wychodziło. Mogę się cieszyć, że z bardzo dobrej strony pokazały się Justyna Rudzka, Daria Kowalczyk i debiutantka Julia Piestrzyńska  – snajperka o „śmierdzącej ręce”. Niejednokrotnie to te młodziutkie dziewczyny prowadziły zespół do zwycięstwa, zdobywając przy tym ogromne doświadczenie.

Czy w drużynie jest podział na zawodniczki starsze i młodsze?

- Kiedyś były podziały, dziś tego nie ma. Młodsze muszą mieć respekt i szacunek do starszych za ich pracę i osiągnięcia. Ja tego pilnuję. Życzę młodszym, by doszły do takiego poziomu jak ich starsze koleżanki. Powtarzam im, że mają duże możliwości nauki od starszych, a takiej szkoły jak tutaj nie będą miały nigdzie. Kiedy przychodzą na trening, ich celem jest słuchanie uwag, nie tylko moich, ale i starszych dziewczyn. Nasza młodzież jest na tyle inteligentna, że dużo skorzystała od doświadczonych zawodniczek, nie tylko na boisku, ale i w życiu. Nauczyłam się wiązać i cementować zespół. Wielkich różnic między moimi dziewczynami nie ma. Wszystkie są z Pabianic, znają się od lat, choćby przez „Mamę Renię” (Renatę Piestrzyńską – red.). Pabianice nie są wielkim miastem. Na przykład pani Joanna Twardowska jest nauczycielką niektórych moich zawodniczek (śmiech).

Czy ma Pani „listę transferowych życzeń” przed następnym sezonem?

- Z takimi pytaniami zapraszam do prezesa klubu (śmiech).

Jakie są szanse na utrzymanie składu z minionego sezonu?

- Wiem, że na pewno nie będzie Joanny Twardowskiej, bo praca zawodowa mocno ją fizycznie eksploatuje. Skutkiem tego Joanna nie zawsze miała siłę na grę w pierwszej lidze, do czego się otwarcie przyznawała. Praca jest dla niej najważniejsza – z tego żyje i ja to rozumiem. Co do reszty dziewczyn – nie wiem, nie rozmawialiśmy, sezon dopiero się skończył. Teraz we współpracy z Edytą Koryzną przygotowuję juniorki do półfinałów mistrzostw Polski (27-29 kwietnia w hali powiatowej w Pabianicach – red.), a starsze dziewczyny odpoczywają. Mam nadzieję, że po zakończeniu sezonu będzie spotkanie z drużyną i zarządem, a wtedy zobaczymy, kto się zadeklaruje, a na kogo nie będziemy mogli liczyć.

A trenerka zostaje w Pabianicach?

- Wszystko się rozstrzygnie po sezonie.

Dziękuję za rozmowę.