Barbara jechała legalnie. Podpisała umowę z firmą spod Kielc (pośrednikiem znajdującym pracę w Niemczech) i Urzędem Pracy w Łodzi. Dostała wizę pracowniczą. Miała pracować po 10 godzin dziennie przy zbieraniu cebuli z pola. Za każdą godzinę szef obiecał w umowie 5 euro (ponad 22 zł). Wyjechała, bo w Pabianicach straciła pracę.

- Nie miałam z czego żyć, a kobieta przed pięćdziesiątką roboty u nas nie znajdzie - mówi.

Już pierwszego dnia kobiety były niemile zaskoczone. Zakwaterowali je w barakach bez ciepłej wody w kranach. Były tam jedynie gołe łóżka, nawet bez koca. Brudnych ubrań roboczych nie mogły wyprać, bo w barakach nie było ani jednej pralki.

Na pole jechały stłoczone na przyczepie do wożenia kartofli, którą ciągnął traktor. Przez 15-19 godzin zbierały rzodkiewkę lub pory. Pracowały na stojąco. Gdy któraś przykucnęła lub usiadła na ziemi, natychmiast wrzeszczał na nią Turek pilnujący robotnic.

- Pracowałyśmy na akord. W godzinę można było zarobić dwa euro - wspomina. - Nie z nygustwa tak mało, tylko szybciej pracować się nie dało.

Trzeba było wyrwać z ziemi rzodkiewki i równiutko układać je w pęczki, po 24 sztuki. Za małe i za duże rzodkiewki kazali odrzucić. W godzinę Polki robiły po 50 pęczków.

- Gdy Turek zobaczył, że któraś rzodkiewka jest nieładna, wysypywał cały koszyk na ziemię i deptał wszystkie pęczki - dodaje.

Trochę lepiej płacili za robotę w hali. Rzędy kobiet stoją tam wzdłuż ruchomej taśmy, układając warzywa na tackach. Za godzinę uwijania się jak w ukropie dostają 3,60 euro.

- Bolały nas nogi, plecy. Nie mogłyśmy ustać tylu godzin. Uciec się nie dało, bo Niemiec zabrał nam paszporty. Każdy, kto zerwie umowę, zapłaci 250 euro kary - mówi Barbara. - Na dodatek płacą dopiero po zakończeniu pracy, czyli po dwóch miesiącach.

Wstawały przed godziną 5.00. Robiły kanapki na cały dzień, z konserw przywiezionych z Polski. Herbaty nie piły. Która przywiozła sobie czajnik bezprzewodowy albo grzałkę, tej zabrali. Żeby Polki nie zużywały prądu.

- Gdy byłyśmy w pracy, robili nam rewizje w pokojach - wspomina Barbara.

Na pole jechały 50 minut. Na przyczepach było tak ciasno, że musiały stać. Dzień w dzień pracowały od 6.00 do 21.00 z godziną przerwy na jedzenie. Gdy były większe zamówienia, kazali im tyrać do 1.00 w nocy. W łóżku były wtedy o 2.00. Trzy godziny później musiały wstać.

- Nie mogłyśmy tego wytrzymać. Pracowałyśmy też w niedziele od 6.00 do 15.00 - żali się pabianiczanka. - Brudne łachy z pola prałyśmy tylko wtedy, gdy pozwolili wchodzić pod prysznic. Stawałyśmy nogami na ubraniach i je deptałyśmy.

Koszmar Barbary skończył się po dwóch tygodniach. Zachorowała. Niemiecki lekarz obejrzał ją i stwierdził, że powinna jechać do Polski, bo leczenie będzie drogie. Razem z Barbarą chciało wracać kilka Polek, w tym pabianiczanki.

- Nie pozwolili - mówi Barbara. - Muszą zostać do listopada.

Za dwa tygodnie tyrania pabianiczanka dostała 350 euro. 170 euro kosztowała ją wiza, za powrót do domu zapłaciła 40 euro. Przed wyjazdem do Niemiec pośrednikowi z Kielc zapłaciła 115 euro.

- Jeśli dodać do tego wydatki na jedzenie, to wyszłam na zero. Wróciłam wygłodniała i ciężko chora. Lekarze jeszcze nie wiedzą co mi jest, a ja wciąż puchnę - mówi ze łzami w oczach.


***
Co na to Wojewódzki Urząd Pracy

Mówi pracownik wydziału "praca za granicą":

- To bezrobotny szuka legalnej pracy za granicą i powiadamia nas, że podpisał umowę z pośrednikiem. My tylko podpisujemy z bezrobotnym umowę o pracę i dzięki temu może on się starać o wizę pracowniczą. Można u nas złożyć skargę, którą prześlemy do Warszawy. Następnie zostanie wysłana do banku ofert w Bonn, gdzie niemieccy pracodawcy składają zapotrzebowanie na pracowników z Polski. Można jeszcze z powództwa cywilnego skarżyć pośrednika.