Krzysztof Jarzębski poruszający się na wózku inwalidzkim 16 lipca wyjechał z Zakopanego, by po 12 dniach morderczego maratonu dojechać nad morze. Codziennie przejeżdżał od 50 do 90 kilometrów. Od samego poczatku eskortował go samochód klubowy oraz radiowóz policji. Podczas jazdy najbardziej doskwierało mu palące słońce i żar bijący od rozgrzanego asfaltu.
Ten maraton to forma podziękowania sponsorom za ufundowanie profesjonalnego wózka inwalidzkiego wartego około 30 tys. zł. To także trening przed Paraolimpiadą w Pekinie w 2008 rok, w której Jarzębski zamierza zdobyć medal.

***
50-letni Jarzębski mieszka w domu przyjaciół przy ulicy Wajsówny na Bugaju.
To twardy gość. Z zawodu jest technikiem budowlanym, nadzorował budowy domów. Był sportowcem - dziesięcioboistą. W 1991 roku jego świat runął. Nogi zaatakował nowotwór. Krzysztof miał cztery operacje. Lekarze musieli amputować obie nogi. Pokonał chorobę, choć lekarze nie dawali mu wielkich szans. Zaraz po chemioterapii siadał na wózku i jeździł, jeździł, jeździł. Aż do bólu.
- Sport nauczył mnie walki z samym sobą - dodaje.
Gdy rak zaatakował kręgosłup, załamał się. Lekarze dawali Krzysztofowi tylko parę miesięcy życia. Wtedy się zawziął na dobre. Złe wiadomości były jak doping. Znowu wsiadł na wózek. Doktorzy zwiększyli dawki leków i pozwalali na wszystko.
- Dziś mówią, że rak ustąpił - opowiada Krzysztof. - Dostałem od życia nową szansę. Chcę ją wykorzystać.
Wstaje o 5.00. Wsiada na wózek i przez godzinę jeździ po Bugaju.
- Najlepsza jest ścieżka rowerowa - mówi.
Potem zjada śniadanie i jedzie na siłownię - do klubu na studenckim osiedlu przy ulicy Lumumby w Łodzi. Sam.
- Wsiadam do autobusu na krańcówce przy Jankego, a wysiadam na Dworcu Fabrycznym - opowiada. - W Łodzi nie czekam na tramwaj. Na Lumumby szybciej dojeżdżam moim wózkiem.
Po południu do Pabianic i znowu trzy godziny szarżuje.

(tekst z Życia Pabianic)