Wyruszając w Himalaje, wiedziałem, co mnie czeka: majestatyczne góry, wiatr, śnieg, skały i lodowiec. Nie wiedziałem, że będzie też smród niemytych ciał, kiepskie żarcie, woda z amebą i biegunka. Jak na prawdziwą męską przygodę przystało.

O tym, że jadę na zdobywanie Cho Oyu, szóstej góry świata, dowiedziałem się na pięć dni przed wylotem z Warszawy. Myśleć o drobiazgach nie było czasu - ledwo zdążyłem skompletować podstawowy sprzęt. A że lekko nie będzie, zorientowałem się szybko, gdy w Katmandu ujrzałem tak zwane podręczne apteczki pięciu członków wyprawy. Tak zwane, bo apteczkę to miałem tylko ja: kilka opakowań aspiryny, coś na gardło i trochę witamin. Oni mieli apteki.

- Wysoko w górach z organizmu wyłazi wszystko, co w nim siedzi - tłumaczył mi Bogusław Ogrodnik, upychając w plecaku cztery wielkie torby leków. - Jeśli w Pabianicach bolał cię ząb, wytrzymałeś. A w Himalajach będziesz wył z bólu. Jeśli w domu miałeś migrenę, dałeś sobie radę bez leków. A tam z bólu urwie ci łeb. Gdy od mrozu popęka ci skóra na dłoniach, zagoi się dopiero jak zejdziesz z gór. Bo tam organizm się nie regeneruje.

To fakt. Już w bazie głównej, u podnóża góry (5.700 m), gołym okiem widać, że coś jest nie tak. Włosy i paznokcie rosną wolno, o nożyczkach, pilniczkach i maszynkach do golenia można zapomnieć. Do tego wieczna zadyszka, kłopoty ze snem i przestrogi tubylców, którzy ostrzegali, że jak chcę mieć dzieci, muszę zejść co najmniej tysiąc metrów w dół. Nie bez przyczyny Tingri - ostatnia wioska na drodze do gór - leży na wysokości 4.300 m. Wyżej żyć się nie da.

- A jak tu żyć? - krzywił się Boguś Magrel, szef tyskiego klubu alpejskiego i kierownik wyprawy. - Ciśnienie w Warszawie jest w granicach 1.000 milibarów. A tutaj o połowę mniejsze - odczytywał wynik na zegarku z barometrem.

Oddychanie tak rozrzedzonym powietrzem to dla organizmu koszmar. Gdybyśmy przylecieli tutaj samolotem prosto z Warszawy, zaraz po wyjściu stracilibyśmy przytomność. Żyjemy, bo od opuszczenia Warszawy minęły dwa tygodnie. Czternaście dni powolnego przyzwyczajania organizmu do rozrzedzonego powietrza.

Pierwsze pięć dni spędziliśmy w Katmandu - stolicy Nepalu. Wykorzystaliśmy je na zakupy. Poza obowiązkowymi posążkami Buddy, kupiliśmy cztery butle z tlenem. Bo choć ekipa planowała wejście na szczyt bez tlenu, wszyscy zgodnie uznali, że ostrożności nigdy za wiele. Kupiliśmy też gaz do gotowania i liofilizatory. Popularne liofile to specjalnie przygotowana żywność - dania w proszku, które wystarczy zalać wrzątkiem, by zmieniły się w ryż z rybą, wołowinę z warzywami albo bigos. W smaku nic specjalnego, ale po trzech tygodniach nepalskiej kuchni, spaghetti z proszku bije na głowę wszystkie dania tego świata.

Szóstego dnia rozklekotanym autobusem wyruszyliśmy z Katmandu w stronę Tybetu. Uważna obserwacja krętej, wąskiej, biegnącej tuż nad przepaścią drogi, dla mniej odpornych mogła skończyć się atakiem serca. Właśnie kończyła się pora monsunów i szlaki bardziej przypominały potoki błota, a kierowca jechał tak, jakby przed sobą miał szeroką dwupasmówkę. Dwa razy targaliśmy bagaże na własnych plecach, bo drogę tarasowały zwały ziemi albo głazy. Ile razy w myślach widzieliśmy się na dnie wąwozu, trudno zliczyć.

Kiedy po sześciu dniach dotarliśmy do bazy chińskiej (4.700 m), pożegnaliśmy autobus. Dalej nie mógłby nas wieźć, bo dalej nie ma drogi. Żeby dotrzeć do bazy głównej, maszerowaliśmy dwa dni. Na szczęście, większość bagażu wzięły na siebie poczciwe jaki. Gdy z plecakami na ramionach dotarliśmy do bazy, mieliśmy tylko jedno zadanie: rozstawić namioty przed nocą. Ostatnie pięć śledzi wbijałem ponad godzinę. Po każdych dwóch uderzeniach kamieniem, trzy minuty odpoczynku. Wieczorem padłem jak kłoda.

Ranek niczego nie zmienił - każdy ruch sprawiał, że serce waliło jak oszalałe. Od tlenu nie da się organizmu odzwyczaić. Przekonał się o tym dotkliwie jeden z Norwegów, członek międzynarodowej ekipy, z którą podróżowaliśmy. Wytrzymał w bazie dwa dni. Przez dwa dni nie jadł, nie pił i nie spał. Jedynym ratunkiem dla niego była ucieczka w dół. Tak osłabł, że musieli go znosić Szerpowie. My, na szczęście, mogliśmy ruszyć w górę.

Od początku wiedziałem, że szczytu nie zdobędę. Aby wejść na górę, trzeba mieć pozwolenie. Wejście na Cho Oyu kosztuje 4.000 dolarów (na Mont Everest - 14.000 dolarów). Nikt nie wierzył, że można zdobyć ośmiotysięcznik bez przygotowania. Ale patrząc z bliska na górę, nie mogłem się oprzeć, by na nią nie wejść. Wszedłem do obozu położonego na wysokości 6.500 m. Nie było łatwo. Już po dwóch godzinach wędrówki po lodowcu miałem dość. A gdy stanąłem u podnóża góry i spojrzałem na czekające mnie 700 metrów w pionie, zacząłem się zastanawiać, czy nie wrócić.

Nie wróciłem. Ale po dwóch dniach w obozie zatęskniłem za surowymi warunkami bazy. To, co w bazie wydawało się nie do zniesienia, wysoko w górach było luksusem. W bazie o wrzątek wystarczy poprosić kucharzy. W obozie nie ma ani kucharzy, ani wody. Żeby się napić herbaty albo zjeść liofila, trzeba najpierw stopić śnieg. Zanim woda się zagotuje, mija dobra godzina. W bazie można wziąć od kucharza wiadro ciepłej wody, wejść do namiotu i dokładnie się umyć. W obozie umyć można co najwyżej zęby. Wieczorną kąpiel zastępują wilgotne chusteczki do wycierania delikatnych niemowlęcych pup. Po kilku dniach takiej toalety himalaista cuchnie gorzej niż juczny jak. W bazie można się wreszcie wyspać, bo temperatura w nocy spada tylko do minus 5 stopni C. W obozie, kilometr wyżej, do minus 15 stopni.

W bazie przywykłem do tego, że wystarczy wolno mówić i chodzić, by nie dostać zadyszki. W obozie musiałem się uczyć, by nie wstać zbyt szybko. Zawroty głowy murowane, bo na wysokości serce nie nadąża tłoczyć krwi do mózgu.

Sześć tygodni wyprawy minęło szybko. Pozostał niedosyt, bo okazało się, że przy odrobinie szczęścia szczyt mógł być mój.

- Nic straconego, za pół roku idziemy na Everest - pocieszali mnie koledzy.


***
Darek Koźlenko ma 40 lat. Ukończył Technikum Mechaniczne przy ul. Piotra Skargi. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Od 1997 do 2003 roku był dziennikarzem Super Expressu. Teraz jest reporterem Faktu. W styczniu był w Iraku. Opisywał skutki terrorystycznych zamachów i życie polskich żołnierzy. W październiku w Himalaje wysłała go redakcja gazety Fakt.