ad
 
Robert Lewera, 45-letni ekonomista z Pabianic, na Explorers Festival – zlocie gwiazd alpinizmu, sportów ekstremalnych i przygody opowiadał o swojej wspinaczce na Aconcaguę. Podczas zejścia z „Kamiennego Strażnika” trzy osoby zginęły, a wiele, w tym on, poodmrażało się. Po prawie 5 latach wspomina te tragiczne wydarzenia w rozmowie z Życiem Pabianic
 
Wciąż myślisz o tym, co się tam wydarzyło?
- To, co przeżyłem, nadal jest we mnie bardzo żywe. Dużo mnie nauczyło. Na nizinach mam do siebie dystans, nie przejmuję się już tak mocno mniejszymi i większymi problemami. Bardziej cenię życie. 
 
Oglądałeś kinowy hit „Everest”? Naprawdę tak to wszystko wygląda?
- Tak, oglądałem. Między tą wyprawą z 1996 r. a naszą jest nawet sporo zbieżności, na przykład podobna liczba ofiar śmiertelnych…
Ale nasza wyprawa nie była komercyjna, organizowana przez agencje turystyczne. Od początku do końca całą logistykę zorganizowaliśmy sami. Zorganizowaliśmy, bo do Ekwadoru wyruszyłem z ludźmi poznanymi przez forum dla alpinistów. Dwóch kolegów było ze Śląska, jeden z Londynu i z Krakowa. Ten ostatni, Artur po wylądowaniu na miejscu postanowił, że na górę wchodzi sam. Spotkałem się z nim później na wysokości 6.000 m. Razem zdobyliśmy szczyt i razem schodziliśmy. 
 
Drogie jest takie spełnianie własnych marzeń?
- 3-tygodniowy pobyt w Ekwadorze i Argentynie kosztował mnie 8.500 zł, nie licząc sprzętu, który wcześniej zgromadziłem. To od 30 do 50 procent taniej, niż gdybym załatwiał to przez komercyjne biuro.
 
Każdy może iść w góry?
- Tak samo jak każdy może przebiec maraton (uśmiech). Trzeba się tylko dobrze przygotować. Moje przygotowania trwały latami. Schodziłem nasze góry i Tatry Słowackie. Poznałem klimaty wysokich gór Alp: początkowo Alp Julijskich w Słowenii, a potem Dolomitów we Włoszech. Wspiąłem się na Grossglockner i Mont Blanc. Przed wejściem na Aconcaguę zrobiłem kurs wspinaczki skałkowej. Przez lata kompletowałem też odpowiedni sprzęt. Przebadałem się u lekarza. Żeby nie narazić się na żadną infekcję, wyleczyłem zęby, zaszczepiłem się.
 
Ubezpieczyłeś się?
- Firmy ubezpieczeniowe zakładają, że alpiniści czy himalaiści są zdrowi. Nie sprawdzają „wspinaczkowej historii” danej osoby. Ale żeby wejść na górę, trzeba mieć pozwolenie (z ang. permit). Określa ono między innymi czas, w jakim możesz się wspinać. Ja miałem ubezpieczenie w permicie, dlatego po tym, jak doznałem odmrożeń, mogłem być ewakuowany helikopterem. 
 
Otarłeś się o śmierć...
...to może za dużo powiedziane. Ale było bardzo ciężko. Jak już wspominałem, nasza wyprawa trwała 3 tygodnie, a samo wejście na szczyt „Kamiennego Strażnika” - około 10 dni. Wspinaliśmy się z base campu (obóz główny) Plaza de Mulas (4.300 m), zatrzymując się po drodze w obozach przejściowych: Canada, Nido de Condores (5.400  m), Berlin (6.000 m) i schronach – Elena oraz Indepedencia (6.350 m). Te schrony i obozy to w większości drewniane budy (niektóre bez dachu), dlatego trzeba mieć ze sobą namiot, który w każdej chwili można rozbić i się w nim schować.
 
Są różne techniki wchodzenia?
- Ja wchodziłem wahadłowo, to znaczy, że po wejściu na określoną wysokość nocowałem tam. Po dniu, dwóch schodziłem, znów odpoczywałem, po czym ponownie się wspinałem - jeszcze wyżej niż poprzednio - i tak do szczytu, wyczekując na tzw. okno pogodowe. Taka forma wspinaczki jest najbezpieczniejsza, bo organizm zdąży się zaaklimatyzować. Wspinałem się o każdej porze dnia i nocy, bo zawsze brakuje czasu, a pod groźbą kary grzywny trzeba się zmieścić w limicie określonym w pozwoleniu.
Jest to zrozumiały warunek, bo kiedy są sprzyjające warunki (wspomniane okno pogodowe), wspinających się może być tak dużo, że tworzą się zatory. Presja czasu ma wpływ na sukces wejścia na szczyt.
 
 
Namiotu o mały włos nie straciliście?
- W Skałach Colera, by szybciej roztopić śnieg i napić się wody, rozpaliliśmy dwa palniki. Jeden z nich był jednak niedokręcony, zgromadzony w nim gaz wybuchł i w momencie wnętrze namiotu stało się kulą ognia. Przerażeni koledzy próbowali z niego wyskoczyć, jednemu się udało. Ja działałem instynktownie, złapałem płonący palnik i wrzuciłem go w śnieg. Udało się. Uratowałem nas i namiot. 
Nie rozmawialiśmy później o tej sytuacji, ale w Polsce koledzy powiedzieli mi, że ten pożar to była moja wina, bo ja kazałem użyć drugiego palnika. 
 
A ja myślałam, że powiesz, że ci podziękowali…
- Góry uczą charakteru, ale poznaje się tam też osoby, które tego charakteru nie mają. Ja zawsze staram się być fair. 
 
Umierającego Boba Hugginsa zostawiłeś…
- Ratowałem siebie. W górach na równi z demokracją panuje egoizm. Idziemy grupą, każdy każdego musi widzieć, ale tak naprawdę idzie się samemu i samemu walczy ze słabościami.
Dla Boba było już za późno na ratunek.
 
?
- Asekurowaliśmy go długi czas, długo mu pomagaliśmy. To jest ciężki temat… Byliśmy tak słabi, że ledwo przebieraliśmy nogami. Parę kroków i trzeba było uspokajać oddech. Fizycznie nie byłem w stanie mu pomóc. Liczyliśmy na helikopter, który zabierze przynajmniej Boba. Wzywaliśmy go wielokrotnie, ale ciężkie warunki uniemożliwiały lot.  
Noc płata figle, pobłądziliśmy, wydeptane ślady przykrył śnieg. W dodatku była burza śnieżna. W Canaleccie szalała taka wichura, że nikt nikogo nie słyszał. Nasz ratunek to był GPS i zejście po śladach. Jednak baterie w GPS-ie szybko padły, było za zimno. Trójka Polaków zawróciła do Canaletty, a my przy świetle czołówek schodziliśmy w dół. 
65-letni Huggins nie był zaaklimatyzowany, zmarł na skutek „wysokościówki”* – prawdopodobnie miał obrzęk mózgu i płuc. Poza tym przewodnik za mocno go forsował, a on też nie potrafił powiedzieć sobie stop.
 
To nie była jedyna ofiara śmiertelna tej wyprawy.
- Z Polaków w Ekwadorze zginął Edward Hudziak, ratownik GOPR z wieloletnim stażem. Nie wiadomo, dlaczego wypiął się z liny, w której szedł grupą. Dalej powędrował sam. I zniknął. Znaleziono go na drugi dzień. Może poślizgnął się na skale, nie wiadomo. 
To nas strasznie zdemotywowało: siedzisz z kimś, rozmawiasz, a następnego dnia go nie ma. 
W tym samym czasie, kiedy przy nas umierał Bob, zginął też doświadczony alpinista Leszek Bednarz. Schodził za swoimi dwoma kolegami z Canaletty. Kiedy ci w pewnym momencie się odwrócili, Leszka już nie było. Zsunął się w przepaść. Jego ciało znaleziono dwa tygodnie później.  
Czwartą ofiarą był 39-letni Czech. Zmarł w obozie Berlin na chorobę wysokościową. 
 
A Ty sam nigdy nie czułeś, że to może już być koniec?
- Nawet nie dopuszczałem do siebie takiej myśli. Miałem przeczucie, że wszystko dobrze się zakończy. Oczywiście było kilka kryzysów, ale udało mi się je przetrwać. Raz omdlałem podchodząc pod górę, z powodu przenikliwego zimna przez ponad dobę wstrząsały mną silne dreszcze, mocno się poodmrażałem. Ale nie miałem wyboru, musiałem iść dalej. Nie można po prostu zawrócić i się poddać. Samotność w górach grozi śmiercią.
Kiedy umierał Huggins, wyszedłem nagle ze schronu Independencia, w którym razem siedzieliśmy, oparłem się o skałę i poczułem, że „odpływam”. Podszedł do mnie Artur i powiedział, że śmigłowiec po nas nie przyleci. Wtedy zebrałem się w sobie i odpowiedziałem mu: „Dobra Artur, nie umieramy na tej górze, schodzimy”. Musieliśmy się ruszyć, było przeraźliwie zimno – na szczycie dochodziło do minus 40 stopni Celsjusza. 
 
Na dachu „Kamiennego Strażnika” czułeś, że teraz możesz już wszystko? 
- Kiedy dochodzi się do szczytu, endorfiny zaczynają szaleć. Czuje się niewyobrażalną ulgę i szczęście. Ale gratulujemy sobie nawzajem dopiero wtedy, kiedy jesteśmy na dole. Ci, którzy przeceniają swoje możliwości, podczas schodzenia mogą zginąć.
 
Po tym, co przeżyłeś, miałeś ochotę na kolejne wspinaczki?
- Trzeba było się przełamać, pokonać swoje obawy i lęki. Dlatego wspinałem się dalej. Rok później chodziłem po górach w Maroku. Wszedłem na Jebel Toubkal. W tym roku bardzo trudną drogą „pokonałem” Grossglockner. Moje wyzwanie na przyszły rok to  Matterhorn - góra sporo niższa niż Aconcagua, ale trudniejsza technicznie.
 
Najsłynniejszy polski himalaista Jerzy Kukuczka powiedział: „Nie ma odpowiedzi na uparcie przez wielu stawiane pytanie o sens wypraw w wysokie góry. Nigdy nie odczuwałem potrzeby takiej definicji. Szedłem w góry i pokonywałem je. To wszystko”. 
- Komuś, kto się wspina, nie trzeba takich rzeczy tłumaczyć. A pozostali i tak nie zrozumieją. 
Góry są piękne, w górach jest jakaś mistyka. Człowiek bez pasji egzystuje. A tam się czuje, że się żyje.
 
 
 
Z Robertem Lewerą, jednym z dwóch pabianiczan, którzy wspięli się tak wysoko, rozmawiała Magdalena Błoch
 
 
* Przyczyną choroby wysokościowej („wysokościówki”) są nagłe zmiany wysokości - dla ludzi „z nizin” odczuwalne już na wysokości 2.000 m n.p.m. Wraz ze wzrostem wysokości spada ciśnienie, a w powietrzu zmniejsza się ilość tlenu. 
- Choroba wysokościowa objawia się tym, że nie wydala się wody. Trzeba jej pić dziennie od 4 do 6 litrów. I trzeba ją często wydalać, inaczej zatrzymuje się w organizmie – informuje Robert Lewera.
Następstwami „wysokościówki” są obrzęki: płuc, mózgu, rąk, nóg i twarzy, narządów wewnętrznych.
Naturalną formą zapobiegania chorobie jest aklimatyzacja - czyli adaptowanie organizmu do stopniowo zwiększanej wysokości i przerwy regeneracyjne podczas wspinaczki. 
 
 
 
Góra Śmierci
Aconcagua (w języku keczua: Acconcahuac – Kamienny Strażnik) – 6.961 m n.p.m. - najwyższy szczyt Andów, Ameryki Południowej oraz całej Ameryki. Leży w Andach Południowych, na obszarze Argentyny. Tworzy 60-kilometrowy masyw, zbudowany głównie z granitów. Pokryta wiecznymi śniegami i lodowcami, jednak latem większość śniegu topnieje i góra staje się wtedy Kamiennym Strażnikiem. Z uwagi na trudne warunki atmosferyczne uważana za kluczowy etap treningu przed atakiem na Mount Everest. 
Każdego roku na Aconcaguę wspina się ponad 3.000 osób. W latach 2001-2012 z 42.731 alpinistów, którzy starali się osiągnąć szczyt „Kamiennego Strażnika”, 33 zginęło.  Daje to śmiertelność 0,77 na 1.000. Ludzie umierają m.in. na skutek choroby wysokościowej i ekstremalnych zmian pogody, na co wpływa bliskość góry do Oceanu Spokojnego. Z każdych ośmiu śmiałków, którzy próbują wspiąć się na górę, dwóm się udaje.
W tragicznym sezonie 2010/2011, kiedy wspinał się Robert Lewera, w rejonie Aconcaguy do połowy lutego było już ponad 200 akcji ratunkowych. Zginęło 6 osób. 
 
 
Robert Lewera - mieszka w Pabianicach na Bugaju. Żonaty, żona Agnieszka oraz syn Franciszek. Ukończył SP nr 2 oraz I LO. Po studiach na Wydziale Ekonomiczno–Socjologicznym pracował w bankowości, a obecnie w międzynarodowej firmie świadczącej usługi księgowe.
Wspina się od najmłodszych lat. Zdobył m.in.: Triglav (2.864 m), Marmoladę (3.343 m) we Włoszech, Mont Blanc (4.810 m) we Francji, grecki Mitikas (2.918 m), skandynawski Galdhøpiggen (2.469 m), Grossglockner (3.798 m) w Austrii. Schodził też do Wielkiego Kanionu rzeki Kolorado.
Ukończył kurs wspinaczki ściankowej, skałkowej oraz ratownictwa na lodowcu.
Wędrówkami górskimi zaraził go w szkole podstawowej profesor Zygmunt Szmidt. W liceum te zainteresowania pogłębił profesor Tadeusz Piekarek.
Kolejną pasją Lewery jest bieganie. Pabianiczanin ma za sobą udział w 5 maratonach. Półmaraton w Pabianicach przebiegł w półtora miesiąca po zejściu z Aconcaguy. 
W serwisie internetowym Youtube można zobaczyć około 30 filmów z wypraw Roberta Lewery, a opowieść z jego wspinaczki na „Kamiennego Strażnika” (pisaną podczas wędrówki, „na żywo”, bez późniejszych poprawek) przeczytać na blogu pabianiczanina: www.ecuarg2011.blogspot.com. 
 
 
 
Wspinaczka wysokogórska to przykład ekstremalnego wysiłku fizycznego, od 180 do 250 procent silniejszego niż podczas uprawiania sportu rekreacyjnego. Podczas wspinaczki wraz rosnącą wysokością we wdychanym powietrzu spada zawartość tlenu. Na nizinach procentowa zawartość tlenu we wdychanym powietrzu wynosi ok. 21 proc., a wysycenie krwi tlenem ok. 98 proc. Na wysokości 1.000 m n.p.m. zawartość tlenu spada do ok. 18,5 proc., na 2.000 m. - do ok. 16,5 proc., na wysokości 4.000 m wynosi ok. 12,7 proc., a pod szczytem Aconcagua – nawet poniżej 10 proc. 
Pierwsze 4 dni wspinaczki należą do trudnych (szok wewnętrzny związany z przekroczeniem wewnętrznego wskaźnika wydolności tlenowej organizmu), a ostatnie, spędzane na lodowcu pod szczytem, nazywane są krytycznymi (wpływ ekstremalnych warunków zewnętrznych).
 
 
„Każdy ma swój Everest” - Tenzing Norgay