ad
Na murach sklepów i bloków, na płotach a nawet na dachach kwitną malunki nazywane graffiti. To dzieła artystów ulicznych, którzy buntują się przeciwko szarości betonowych miast. Większość graficiarzy wrzuca się do jednego worka z wandalami, którzy bazgrzą po ścianach byle co i byle jak. Tymczasem prawdziwe graffiti, to już kultura wielkomiejska. Kiedyś za malowanie na murach można było zarobić co najwyżej kolegium. Dziś to nawet sposób zarabiania na wakacje. Sklep Janusza Bonieckiego przy ulicy Łaskiej ma już kompletnie zamalowane wszystkie zewnętrzne części murów. Dzieło na zlecenie właściciela sklepu wykonali Marny, Motas i Dorx. Na zleceniu nie zarobili kokosów, ale dostali forsę na farbę i mogli malować jawnie w dzień, bez strachu uczepionego na plecach.

– Niestety to wyjątkowa sytuacja. Normalnie nadal musimy walczyć z władzą – skarżą się chłopaki. – Jak sobie upatrzymy jakiś kawałek muru, to najpierw w domu robimy projekty na kartonach. Potem dobieramy puchy z farbą, a za robotę bierzemy się nocą.

Straż Miejska i pabianiccy policjanci przeganiają nocnych malarzy. Dają pałką po łapach, albo, co gorsze dla artystów, zabierają im puszki z farbą.

Malunek na murze fachowo nazywa się „wrzutem”. Ten, kto go wykonuje to „writer”. W kulturze graffitowców jest tak, że „writerzy” nie zamalowują sobie prac. Doskonale orientują się, kto zrobił dany „wrzut” po charakterystycznym podpisie zwanym „tagiem”. „Tagi” wyznaczają tereny działania „writerów”. Wiadomo, kto rządzi na Bugaju, kto na Piaskach. Jeżeli komuś za ciasno w mieście, maluje pociągi.

– Dzięki lokomotywie twój „wrzut” może zobaczyć cała Polska. Malując po murach nie masz takiej szansy – mówi jeden z pabianickich „writerów”. Pociągi przejeżdżające przez pabianicki dworzec PKP prawie w całości są udekorowane przez graffiti.