W Polsce jest zaledwie setka właścicieli małych aut, którzy regularnie jeżdżą na zawody. Wśród nich pabianiczanin Arkadiusz Gajzler.

– Dwa lata temu w Internecie znalazłem strony z amerykańskich zawodów. U nich wyścigi samochodzików są popularniejsze niż mecze piłki nożnej. Mnie też to wciągnęło – mówi 30–letni Gajzler.

Wyścigi takich aut to w Polsce nowy rodzaj sportu. Modele są wiernymi kopiami dużych pojazdów, ale 8-10 razy mniejszymi. Mają napęd spalinowy lub elektryczny z możliwością pełnego tuningu (wymiany silnika, przekładni, zwiększania mocy napędu, zmiany zawieszenia). Dla majsterkowiczów to raj. Najszybsze autka idą do „stówy" w 3 sekundy, a na torze pędzą z prędkością 100 km/h.

To droga zabawa. Najtańsze samochody kosztują 400–600 zł. Za najlepsze trzeba dać 7.000 zł, a nawet więcej.

- Nie ma znaczenia, jakie jest nadwozie. Najważniejszy jest silnik, zawieszenie, rodzaj opon - wylicza Arkadiusz.

Zawody wyglądają prawie tak samo jak w formule I. Co 5-6 minut ścigające się autko musi zjechać do serwisu, by napełnić zbiornik paliwa. Potem wraca na tor. Zawody są co dwa tygodnie.

– Zimą jeździmy w hali, latem po torach otwartych – wyjaśnia Gajzler.

W jego kolekcji są trzy autka. „Bączek" to spalinowy IC–10DTM – miniatura doge stratus. „Elektryk" to bardzo szybki E–10 open, który przydaje się do zawodów halowych. „Bagusy" to duży (skala 1:8) spalinowy IC–8T do ekstremalnej jazdy terenowej.

– W tym roku już dwa razy stawałem na podium. Trzecie miejsca wywalczyłem „bączkiem" w Jelczu–Laskowicach, a „elektrykiem" w Zgierzu – dodaje. – Ale nie po to startuję w zawodach. Gdy autka zaczynają się ścigać, poziom adrenaliny gwałtownie wzrasta. To kapitalna zabawa i ogromna przyjemność.

***

Na zawody samochodzików zdalnie sterowanych HPI Challenge do Malinki w Zgierzu można się wybrać 20 i 21 sierpnia.