- Groził, że nasze budy puści z dymem - mówi handlarka z sąsiedztwa.

- Jak sobie popije, to palma mu bije - dodaje druga. - Od kilku lat jesteśmy w strachu.

- Donosy pisze na kolegów - dorzuca sąsiad.

Marek M. handluje tureckimi bluzkami. W głównej alejce, blisko ulicy Moniuszki, stoi od pięciu lat. Wcześniej handlowała tu jego mama - przez dwadzieścia lat. Miała eleganckie bluzki.

- Nie oddam naszego miejsca! - odgraża się Marek.

Dziewięciu handlarzy podpisało się pod prośbą o wyrzucenie go. Prośbę tę dostał prezes spółki Targowiska Miejskie. Handlarze błagają go także o ochronę. Takie samo pismo leży na biurku prezydenta Jana Bernera. A policja dostała zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa.

- Pan M. wygłaszał groźby karalne pod adresem sąsiadów z rynku - mówi językiem prawnika Tomasz Majkowski, prezes spółki Targowiska Miejskie. - Musieliśmy zająć stanowisko. Dlatego postanowiliśmy nie wpuszczać pana M. na rynek.

Od października Marek M. nie ma stałej dzierżawy stanowiska. Nikt nie chce wziąć od niego pieniędzy za zajęte miejsce. Mimo to we wtorek jak zwykle ustawił swój kram.

- Wezwałem Straż Miejską, żeby go usunęła. Nie potrafili sobie poradzić, więc po godzinie bezradnego rozkładania rąk wezwałem policję. Oni dali radę - mówi zdenerwowany Majkowski.

Dwóch dzielnicowych kazało handlarzowi spakować majdan. Stali tak długo, aż zwinął kram i odjechał. Dwóch policjantów z wydziału do spraw przestępstw gospodarczych sprawdziło Marka M. pozwolenia na handel. Były nieaktualne.

- Łatwo się mnie nie pozbędą - obiecuje Marek M. - Płaciłem regularnie. Nikomu nic nie zrobiłem. Może jestem raptus nerwowy, ale to powinien rozstrzygnąć sąd, a nie prezes rynku. Ja mam świadków, że nie mówiłem słów uznawanych za obelżywe. A prezes, niech się lepiej weźmie za układanie kostki na rynku, bo to wstyd handlować w takim kurzu i brudzie.

Marek M. ma o co walczyć. Kto chce przejąć miejsce na Nowym Rynku w dobrej alejce, musi zapłacić odstępne - od dwóch do czterech tysięcy zł. To taka cicha umowa między handlarzami, obowiązująca od lat.

- Teraz wyrabiam papiery i wracam. Znam swoje prawa. Najwyżej będę wjeżdżał na rynek dużo wcześniej, o czwartej rano - odgraża się.

Swoje prawa znają też jego sąsiedzi. Złożyli doniesienie na policję i czekają aż sprawą zajmie się sąd.

- Groził, że jedną z pań zabije, że spali kilka straganów… - wylicza policjant. - Może za to dostać do dwóch lat więzienia.

Awantura podzieliła handlarzy. Nie wszyscy zgadzają się z decyzją prezesa Majkowskiego.

- Może Marek jest wariat, ale nie można człowieka pozbawiać miejsca pracy - uważa handlarz nie uwikłany w konflikt.

- To znaczy, że jak ktoś się prezesowi nie spodoba, to prezes może człowieka wyrzucić z rynku? - dziwi się inny. - Takie sprawy powinien rozstrzygnąć sąd.

- A co to prezes jest panem Bogiem, że wie kto ma rację?! - dodaje trzeci handlarz.