Zmarł Jerzy Przybyliński - były komendant Państwowej Straży Pożarnej w Pabianicach. Miał zaledwie 52 lata.

- Nie zdążył spełnić największego marzenia - mówi Jerzy Byczkowski, przyjaciel z klubu żeglarskiego.

Przybyliński chciał popłynąć w rejs na Karaiby. Gdy cztery lata temu przeszedł na emeryturę, rozpoczął budowanie dwumasztowego jachtu (12 metrów długości, prawie 4 metry szerokości). Kadłub tego jachtu wciąż stoi na kobyłkach w warsztatach Ligi Obrony Kraju.

- Chcę organizować rejsy dla żeglarzy z Pabianic: młodzieży szkolnej i wszystkich, którzy kochają żeglarstwo - marzył Przybyliński.

Żeglarstwo było jego miłością. "Nim zostałem strażakiem, mężem i ojcem, już byłem żeglarzem" - mówił. Pierwszy stopień żeglarski zdobył w wieku 14 lat. Trzy lata później prowadził jachty po jeziorach mazurskich. Przepłynął Bałtyk i Morze Śródziemne.

Strażakiem został z przypadku. Na studia w Wyższej Szkole Pożarnictwa namówił go przyjaciel. W 1975 roku dostał przydział do pabianickiej straży - jako zastępca komendanta. Z Łodzi, gdzie mieszkał, do pracy w Pabianicach przyjeżdżał na rowerze. Trzy lata później został komendantem i przeprowadził się nad Dobrzynkę.

Podczas służby brygadier Przybyliński gasił 13.000 pożarów. Ratował Bugaj, gdy mieszkańcom groził wybuch gazu.

Przed czterema laty został radnym powiatowym, był szefem Komisji Bezpieczeństwa. Pełnił też funkcję prezesa Ochotniczych Straży Pożarnych.

Gdy dowiedział się o śmiertelnej chorobie, która go wyniszcza, spytał lekarzy, jaką ma szansę. Dawali mu 30 procent nadziei na życie. Ogolił głowę i podjął walkę ze śmiertelną chorobą. Nie wygrał jej.

Brygadier Jerzy Przybyliński spocznie na cmentarzu Zarzew w Łodzi.