ad

Gliniane cudeńka Ewy mogliśmy podziwiać na ostatnim IV Pabianickim Maratonie Sztuki.

- Byłam tam dzięki zaproszeniu Danuty Jacoń. Myślałam, że dolepię trochę Indianek, ale one nie chcą współpracować, jak nie poświęcam im całej siebie, więc odpuściłam – tłumaczy, dlaczego tak mało ich pokazała.

Indianki Hopi zobaczyła pierwszy raz w Stanach Zjednoczonych. Zauroczyły ją. Kupiła kilka książek o ludziach, którzy lepią z gliny. I znów się zachwyciła.

- Dopiero dziś, gdy sama lepię, rozumiem to, co przeczytałam przed laty – wyznaje. - Siedząc nad stolnicą, nagle mnie oświeca i przypomina mi się, co mówił ktoś o lepieniu, o doznaniach, uczuciach.


Kiedy narodziła się ta miłość do naczyń, do gliny?

- Wiele lat temu. Marcin, mój mąż jest archeologiem. Były czasy, że nie mógł pracować w zawodzie, wyszukiwać w ziemi skorup. Wtedy zaczął robić garnki. Takie jak te, których chciał szukać w ziemi. I ja kochałam ten zapach gliny, który przynosił do domu z pracowni – opowiada. - Ale nie chciałam, by mnie uczył lepienia. Rok temu sama pojechałam na kurs.

Dziś ma własne koło do kręcenia misek i garnków. Za 7.000 zł kupiła piec do wypiekania „dzieł sztuki”. Kolejne 5.000 zł wydała na wyposażenie pracowni.
- I siadam ze stolnicą, i lepię. A potem czekam. A to aż wyschnie, albo aż piec ostygnie – spokojnie wylicza. - Prawda jest taka, że teraz pracuję i zarabiam, by spełniać marzenia.
Figurka Indianki z Ameryki może mieć na sobie nawet setkę dzieci. Ewa obiecała sobie, że nie sprzeda najładniejszej Hopi, więc ustawiła zaporową cenę.

- Pojechaliśmy w te wakacje do Dobrego Miasta koło Olsztyna na Jarmark Ręką Dzieło - opowiada. - Moją pierwszą, przecudną Hopi kupiła plastyczka ze Szczytna, Małgorzata Wolińska. Cena jej nie odstraszyła. Czytałam później z nią wywiad w lokalnej gazecie, w którym powiedziała, że przyjechała na jarmark po coś oryginalnego i się nie zawiodła. Wtedy to się dopiero poczułam.

Lewandowska nie ma kompleksów, nie ma barier. Dlaczego? Nie ma wykształcenia plastycznego, więc nic jej nie ogranicza. Nie obraża się o krytykę. Nawet się jej nie boi.

- Nie odbieram tego, co robię, jako dzieł sztuki. Nie jestem artystką, tylko osobą, która spełniła marzenia. Cały proces tworzenia jest przyjemny. Każdy etap pracy z gliną sprawia ogromną radość. Wyrabianie gliny, lepienie, toczenie na kole, czekanie aż glina wyschnie, doglądanie suszących się prac, gradowanie, gąbkowanie, wypalanie, szkliwienie i kolejne wypalanie. Kiedy otwieram piec, zachwycam się wszystkim, co wypaliłam – wyjaśnia.

Kto choć raz w życiu spotkał Ewę, ten wie, że żyje pełnią życia. Zaspakaja pragnienia, realizuje misternie nakreślone plany. Przez lata kolekcjonowała stare pocztówki z Pabianic. Było jej mało, więc wydała kilka kalendarzy ściennych, które zdobiły kartki z przedwojny. Dziś ten sam pomysł przekłada na ceramikę.

- Zamówiłam kalkomanie ze zdjęciami starych Pabianic i teraz zdobię nimi kubki, naczynia. Nanoszę je też na małe płytki ceramiczne – wyjawia. - Na kalkomanię czekałam 2 miesiące, ale jest robiona w najnowocześniejszym zakładzie w Polsce, przez co kubki są naprawdę super.

Na maratonie pokazała 15 różnych pocztówek na ceramice. Serię nazwała „Pabianice - miasto z historią”. Ale to nie koniec planów Lewandowskiej.

- Chcę mieć Hopi House, w którym spotkam się z moimi przyjaciółmi od lepienia. To dom oddający hołd artystycznym osiągnięciom Indian z obszaru Wielkiego Kanionu – wyjaśnia.

Taki dom już istnieje. Zaprojektowany został przez Mary Colter. Oddany do użytku w 1905 roku, miał skupiać Indian z okolic obecnej Arizony, aby mogli w godnych warunkach oddawać się rzemiosłu wykonywanemu z pokolenia na pokolenie.

- Zadziwia kolorem. Ceglasta czerwień wymieszana z pomarańczą i brązem, oddaje koloryt kanionu o zachodzie słońca, kiedy to skały przybierają coraz to nowe barwy, wymieszane z ich własnymi cieniami – zachwyca się.

Taki dom–pracownię Ewa chce zbudować w Pabianicach. Działkę na Zatorzu już kupiła.

- Te mikroskopijne okna mają zagwarantować dostęp światła, ale i jednocześnie zapewnić chłód wewnątrz. Niskie stropy i podłoga z belek tworzą niepowtarzalny klimat – opowiada. - Zbuduję go.

Dziś w jej pracowni, którą urządziła w domu, powstają prawdziwe fetysze Zuni. To miniaturowe rzeźby zwierząt posiadające szczególne moce. Są też storytellers - figurki bajarek. Upamiętniają czas i tradycję opowiadania legend. Natomiast Corn Maiden to patronka kukurydzy. Uratowała Indian od głodu, przywracając plony kukurydzy, więc ulepiona jest na kształt kolby kukurydzy. Powstają też naczynia.

- Toczę je na kole, lepię z wałeczków lub plastrów. Nawiązuję do wzorów indiańskich, staropolskich i pradziejowych – wylicza. - Czasami jednak czuję się, jakbym była Indianką, stąd mój artystyczny przydomek - Paiute.

Cudeńka Ewy można podziwiać: www.hopihouse.pl