- Straszy, że sprzeda nasze długi firmom windykacyjnym - tak o syndyku spółdzielni mieszkaniowej Nowa mówi jedna z lokatorek.

- Zachowuje się jakby był bogiem. A my mamy cicho siedzieć i w zębach przynosić pieniądze - dodaje jej sąsiad.

Mieszkańcy czterech eleganckich domów przy ul. Smugowej są zdesperowani i zastraszeni. Boją się podać nazwiska. Mają zapłacić prawie 800.000 zł. To pieniądze za wyposażenie mieszkań: wykładziny na podłogach, glazurę i terakotę w łazienkach, wanny, umywalki, piece w kuchni.

- Żadnej z tych rzeczy nie widzieliśmy! - oburza się jeden z lokatorów. - Zrezygnowaliśmy z wykończeń mieszkań, bo chcieliśmy wejść w gołe ściany. Mamy na to dokumenty.

- Zarząd spółdzielni obiecał po zakończeniu budowy potrącić tę kwotę z zapłaty dla wykonawcy robót. Ale tego nie zrobił - dodaje drugi lokator.

Syndyk Wiesław Cyzowski nie przyznaje się do zastraszania spółdzielców.

- To brednie wyssane z palca - odparowuje. - Ja tylko zażądałem pieniędzy, które zatwierdził ostatni zarząd spółdzielni. Lokatorzy muszą ponieść te koszty.

Dramat lokatorów domów z ul. Smugowej zaczął się w 2001 r. Wtedy dostali pierwsze rozliczenia kosztów budowy. Mieli dopłacić od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. Prezesem spółdzielni był wtedy Stanisław Krysiak (dziś prezes spółdzielni mieszkaniowej Dobrzynka).

- Mnie ta sprawa już nie dotyczy. Proszę rozmawiać z syndykiem - ucina krótko.

Wkrótce przyszło nowe rozliczenie. Dużo gorsze dla lokatorów. Kwoty dopłat przekroczyły aż 20.000 zł.

- Byliśmy zdziwieni, bo dopłaty zostały wyliczone na podstawie tych samych faktur, co poprzednio - mówią byli spółdzielcy.

- Prezes Krysiak odesłał nas do księgowego. To był jakiś emeryt. Sprawiał wrażenie jakby na niczym się nie znał. Szczegółowych wyliczeń, za co dopłacamy, nie dostaliśmy - dodają.

W osłupienie wprowadziło ich trzecie rozliczenie, które wysłał syndyk upadającej już spółdzielni. Niektórzy lokatorzy mieli dopłacić po 40.000 zł.

- Główna kwota zadłużenia jest taka sama od początku. Zmieniły się tylko koszty obciążenia poszczególnych mieszkań - tłumaczy syndyk.

Spółdzielcy złożyli doniesienie do prokuratury. Obwiniali zarząd spółdzielni o niegospodarność.

- Zamieszanie z dopłatami wynikało z błędów w dokumentach księgowych - twierdzą. - Nieświadomych albo celowych…

Śledztwo trwało kilka miesięcy. Spółdzielców przesłuchiwała policja. Akta sprawy rozrosły się aż do 600 stron. Ale skończyło się nie po myśli spółdzielców.

- Nie dopatrzyliśmy się nieprawidłowości w dokumentach. Postępowanie zostało umorzone - mówi lakonicznie prokurator Marek Pawłowski z Prokuratury Rejonowej w Pabianicach.

Zdesperowani spółdzielcy odwołali się do Prokuratury Okręgowej w Łodzi i… wygrali.

- Sprawa będzie miała finał w sądzie - cieszą się.