Pracowała pani z jedenastoma prezesami. Który był najlepszy, a który do niczego?

- Najmilej wspominam pierwszego prezesa Ryszarda Augustyniaka. Może dlatego, że pracowałam z nim najdłużej. Ale ze wszystkimi świetnie się dogadywałam.

Kiedy klub przeżywał największy rozkwit?

- W latach 80-87. Byliśmy wtedy najprężniejszym klubem w województwie. Mieliśmy dwa sklepy odzieżowe, dwie hurtownie, sklep meblowy w hali sportowej przy Orlej. Do tego hotel, dwie kawiarnie. Na klub zarabiały brygady remontowa i malarska oraz transport. Mieliśmy dwa autokary i nysę.

Czy dzięki temu pod koniec lat 80. piłkarze Włókniarza awansowali do drugiej ligi?

- Na pewno przyczyniło się to do sukcesu. Ale klub to nie tylko piłkarze. Mieliśmy wtedy ponad pięciuset zawodników. Koszykarki były zawsze w krajowej czołówce. Nieźle wiodło się piłkarzom ręcznym, tenisistom, lekkoatletom. A nawet sekcji strzeleckiej.

A co się stało ze strzelcami?

- Gdy wprowadzono stan wojenny, musieli oddać broń i magazynki z nabojami. Nie mieli czym trenować. Sekcja upadła, gdy odszedł jej dobry duch, Karol Sadzisz.

Włókniarz miał także sekcję bokserską.
- Wiąże się z nią ciekawa anegdota. Mieliśmy problem z badaniami lekarskimi. Lekarze się wkurzali, że są od leczenia, a nie od wydawania zezwoleń na bicie po gębach.

W tamtych czasach nie było zawodowego sportu. Nasi sportowcy mieli etaty w fabrykach. Czy rzeczywiście pracowali?

- Klub był pod patronatem siedmiu największych pabianickich fabryk. Sportowców zatrudniano najczęściej na stanowiskach robotników. Najmniej odpowiedzialnych. Ale oni nie pracowali. Nie daliby rady. Seniorzy trenowali dwa, trzy razy dziennie. W 1981 roku wprowadzono stypendia sportowe. To ograniczyło zatrudnienia. Etatowcom nie moglibyśmy już wypłacać stypendiów.

Pamięta pani najgłośniejszych sportowców, którym wypłacała pani stypendia?

- Tak: Małgosia Gliszczyńska, Paweł Janas. A Piotrka Nowaka poznałam jako dziesięciolatka. Jego rodzice mieszkali blisko mnie.

Czy bardzo zmieniły się charaktery sportowców?

- Teraz uważają, że wszystko im się należy. Kiedyś było inaczej. Ale za to wtedy byli bardziej przesądni. Piłkarze nożni pod żadnym pozorem nie zabierali na mecze kobiet. To mogło przynieść pecha.

A na mecze ciągnęły tłumy kibiców…

- Podczas drugoligowych meczów piłkarskich na trybunach zasiadało nawet 12 tysięcy osób. Przychodzili całymi rodzinami, zaraz po mszy w kościele Najświętszej Marii Panny. Specjalnie dla nich grę rozpoczynało się o godzinie 11.15. Hala koszykówki też była zawsze wypełniona po brzegi.

Księgowość w klubie sportowym to ryzykowny chleb. Dlaczego zdecydowała się pani pracować we Włókniarzu?

- Byłam księgową w drugim liceum. Gdy na początku lat siedemdziesiątych wyszły nowe przepisy dotyczące klubów sportowych, władze Włókniarza szukały osoby, która się na nich znała. Ja miałam je w małym palcu.

Ile razy kontrole finansowe ukarały klub?

- Nigdy! Zawsze udawało mi się znaleźć kruczek, by zagrać na nosie urzędnikom. Pamiętam kontrolę ZUS-u, która trwała trzy miesiące. Inspektorzy zażądali opłacenia składek za stypendia sportowe. Aż dziesięć razy byłam wzywana do Warszawy, do Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej. Ale podparłam się odpowiednim przepisem i nie zapłaciliśmy ani grosza.

Kiedy zaczęły się kłopoty z pieniędzmi?

- Na początku lat 90. Upadał pabianicki przemysł. Zakładów nie było stać na dotowanie sportu. W 1994 roku MRKS Włókniarz został zlikwidowany. Ja byłam likwidatorem. Z bólem serca wyprzedawałam majątek klubu, na który pracowało kilka pokoleń pabianiczan.