Ryszard ma 67 lat, bystre oczy i rumieńce na policzkach. Z jego twarzy trudno wyczytać, że zaledwie trzy tygodnie temu zaciekle walczył o życie.

- Spod ziemi wykopał mnie doktor Zbigniew Kociszewski, ordynator chirurgii w naszym szpitalu - mówiąc to, Ryszard delikatnie się uśmiecha.

Miał ostre zapalenie dróg żółciowych i guz wnęki wątroby.

- To bardzo rzadka i bardzo groźna choroba - dodaje. - Niewielu pacjentów z niej wychodzi.

Zaczęło się od piekielnego bólu w plecach.

- Złapał mnie nagle. Błyskawicznie promieniował w górę ciała. Po kilku sekundach myślałem, że rozerwie mi płuca. Chciałem wsiąść do samochodu i pojechać do lekarza. Ale nie miałem siły się ruszyć - opowiada.

Rodzina wezwała pogotowie. "To nie zawał" - stwierdził lekarz. Dał środki przeciwbólowe i pojechał. Wtedy zaniepokojony syn Ryszarda szybko postarał się o skierowanie do szpitala.

- Trochę śmieszne, bo od pediatry - opowiada Ryszard.

Lekarze w pabianickim szpitalu nie byli pewni, co dolega pacjentowi. Wysłali go na badania dróg żółciowych do szpitala im. Barlickiego w Łodzi. Ale podczas zabiegu popsuł się komputer.

- To, co łódzcy lekarze zdążyli zobaczyć w moim brzuchu, przeraziło ich. Powiedzieli, że nie zaczną operować, póki nie dokończą badań - opowiada Ryszard.

Syn Ryszarda nie dawał za wygraną.

- Prosto ze szpitala zawiozłem ojca na badania do zaprzyjaźnionego laboratorium - mówi Marcin.

Dwie godziny później zaalarmowały go laborantki. Twierdziły, że jeśli ojciec za chwilę nie wyląduje na stole operacyjnym, umrze. Marcin natychmiast zadzwonił do ordynatora Kociszewskiego.

- Przyjechał, choć nie miał dyżuru - mówi.

Doktor Kociszewski zbadał brzuch Ryszarda. "Natychmiast na stół!" - krzyknął.

Operacja trwała trzy godziny.

- Otwierałem pacjenta w przekonaniu, że się nie uda - opowiada doktor. - Zrobiłem podwójny drenaż dróg żółciowych. Jestem zdumiony, że poszło dobrze.

Od operacji minęły trzy tygodnie. Stan Ryszarda systematycznie się poprawia.

- Chodzę na coraz dłuższe spacery. Nawet jeżdżę samochodem - mówi pacjent. - Tylko dieta mnie denerwuje. Zawsze lubiłem dobrze zjeść.


* * *
Stanisław ponad 40 minut był w stanie śmierci klinicznej. Jego drugie życie trwa już 1.054 dni.

Był poważnie chory na serce. Chorobę wywołały zapchane tętnice. Kryzys przyszedł trzy lata temu. Stanisław słabł z dnia na dzień. W końcu znalazł się w szpitalu.

Serce przestało bić w nocy. Pacjent miał szczęście. Na sąsiednim łóżku leżał Stanisław Seliga, pabianicki bioenergoterapeuta. Uzdrawiacz pomagał dyżurnemu lekarzowi reanimować sąsiada. Ale masaż serca nie skutkował. Nie pomagały strzały defibrylatorem ani zastrzyk z adrenaliny prosto w serce. Reanimacja trwała 40 minut, choć zwykle po 30 minutach lekarz stwierdza zgon.

Seliga stracił już nadzieję, że uda się uratować Stanisława. W odruchu desperacji przyłożył rękę do jego piersi. Chwilę później serce "zmarłego" zaczęło bić.

- Epilog tej historii poznałem kilka tygodni później - wspomina uzdrawiacz.

Gdy się spotkali, Seliga spytał, jak się skończył zabieg koronografii (udrażniania tętnic), któremu miał się poddać Stanisław.

- Okazało się, że lekarze nie przeprowadzili zabiegu. Tętnice same odzyskały drożność - mówi Seliga.


* * *
Jan usłyszał wyrok pół roku temu: "Nowotwór przewodu pokarmowego". Zostało mu najwyżej pół roku życia.

Chorobę zauważyła córka Jana - pielęgniarka.

- Ojciec był blady, osłabiony. Bardzo dużo jadł, ale wcale nie przybywał na wadze. Zaniepokoiły mnie też niedobre wyniki badań krwi - opowiada.

Po badaniach okazało się, że rak zaatakował całą jamę brzuszną. Chorej tkanki było tak dużo, że operacja nie miała sensu. Tak twierdzili lekarze z Łodzi. Jan marniał w oczach. W końcu wylądował w naszym szpitalu.

Ordynator oddziału chirurgicznego - Zbigniew Kociszewski, postanowił zaryzykować. Podejrzewał, że Jan choruje na zespół GIST-a - bardzo rzadką odmianę nowotworu.

- To rak, który szybko narasta, ale jeśli się go wcześnie wykryje i wytnie w całości, są spore szanse na całkowite wyzdrowienie - opowiada doktor.

Operacja trwała 2 godziny. Doktor Kociszewski wyciął z brzucha Jana tyle rakowej tkanki, ile mieści się w sporym wiadrze.

To było pół roku temu. Teraz Jan bierze chemię i czuje się coraz lepiej.


* * *
Adam miał 30 lat, gdy zaczął potwornie boleć go brzuch. Tak mocno, że wylądował w szpitalu. Diagnoza nie dawała żadnych nadziei. Adam ma poważnie chorą wątrobę i trzustkę. Żeby żyć, będzie musiał brać leki.

- Powiedzieli, że już do końca życia tak będzie - opowiada.

Wtedy postanowił pójść do uzdrowiciela. Wybrał Seligę.

Bioenergoterapeuta zajmował się Adamem prawie rok.

- Dotykał chorych miejsc, nastawiał kręgosłup, sporządzał ziołowe napary - opowiada Adam.

W miejscu, gdzie uzdrawiacz przykładał ręce, Adam czuł kojące ciepło.

- Seliga zmienił moje podejście do choroby. Dzięki niemu uwierzyłem, że mogę być zdrowy. I jestem - mówi.

Adam jest zdrowy od 7 lat. Raz w roku gruntownie się bada. Wyniki nie budzą zastrzeżeń lekarzy.


* * *
Michał ma 18 lat. W przyszłym roku zdaje maturę. Za kilka tygodni zatańczy poloneza na studniówce. A jeszcze rok temu mama i tata drżeli o życie syna.

Michał miał poważny wypadek na obozie harcerskim w Bieszczadach. Podczas ćwiczeń harcerze przeprawiali się przez San. Przechodzili na linach rozpiętych między dwoma drzewami. W czasie zjazdu Michał nagle poderwał nogi do góry, z impetem uderzył w drzewo i spadł.

O życie walczył w szpitalu w Krośnie. Lekarze stwierdzili rozległe pęknięcia czaszki i uraz pnia mózgu. Zrobili bardzo skomplikowaną operację.

Michał przez kilka tygodni był nieprzytomny. Przetrzymał kryzys, bo ma silny organizm. Żyje. Rehabilitacja trwa do dziś. Nie chodzi do szkoły, ma indywidualne nauczanie. Ale jest w coraz lepszej formie. Żeby dobrze wypaść na studniówce, zapisał się na kurs tańca.


* * *
Anię lekarze wyciągnęli z roztrzaskanego samochodu. Była w stanie krytycznym.

- Tak zmasakrowanego ciała jeszcze nigdy nie widziałem - opowiada doktor Grzegorz Krzyżanowski, ordynator oddziału urologicznego. - Nawet dla doświadczonego chirurga widok był wstrząsający.

Od kości łonowej aż do piersi odeszła jej skóra. Razem z mięśniami. Z rany wylewały się poszarpane wnętrzności. Pacjentka miała niewielkie szanse na przeżycie.

- Ratowaliśmy ją, ale nikt nie miał nadziei, że przeżyje - wspomina doktor Krzyżanowski.

Lekarze "składali" ją kilka godzin. Potem Ania długo leżała nieprzytomna na oddziale intensywnej terapii. Miała przeszczep skóry. Przeżyła.

- Co roku w rocznicę wypadku przyjeżdża do nas z kwiatami - mówi doktor Krzyżanowski. - Po operacji została jej tylko malutka blizna.