To ciche miejsce. Szelest banknotów i brzęk żetonów osłaniają zaklejone reklamami szyby. Wnętrze jest niepozorne. Mały bar przed wejściem, obok kasa. Elegancko ubrana obsługa przez okienko wymienia pieniądze na żetony. Pod ścianami stoją maszyny do gry. Są klasyczni „jednoręcy bandyci" oraz automaty do gry w karty, głównie w pokera. Do niektórych wrzuca się żetony (jeden ma wartość 20 gr). Do innych kredyty przyznaje obsługa.

W maszynach „utonęła" niejedna fortuna.

– Dna sięgnąłem, gdy jednego wieczora przegrałem samochód – opowiada były hazardzista.

Zaczęło się niewinnie – od 20-30 złotych dla zabawy wrzucanych do „jednorękiego bandyty". Ale stawki były coraz wyższe, a wizyty w klubie coraz częstsze i dłuższe.

– Aż raz wrzuciłem tyle, że duża wygrana musiała w końcu paść. Przynajmniej wtedy byłem tego pewny. Niestety, zabrakło mi gotówki. Bez wahania sprzedałem fiata seicento. Maszyna szybko połknęła wszystkie pieniądze. Nic nie wypłaciła – mówi.

To podziałało jak zimny prysznic. Potem była wizyta u psychologa i alarm ustawiony w telefonie komórkowym. Dzwonił co trzy godziny. Przypominał: „Masz iść do domu na obiad!", „Pomóż babci przestawić meble", „Umówiłeś się z przyjaciółmi".

– Wszystko po to, żebym miał jakieś zajęcia i nie myślał o graniu – opowiada. – Pomogło.

– Widywałem tu ludzi, którzy w jeden wieczór przegrywali równowartość dużo lepszych bryk – opowiada jeden ze stałych bywalców. – Kilka przegranych tysięcy na nikim nie robi już wrażenia.

Przy automacie karcianym stoi mężczyzna w średnim wieku. Rżnie w pokera. Nerwowo nawala w guziki, którymi wybiera się karty. Nie wygląda na bogacza. Ma liche spodnie i marną kurtkę, kupione na targowisku u Azjatów. Na głowie niemodna wełniana czapka. Chwilę wcześniej rzucił na tacę w kasie 150 zł. Dostał za nie wiaderko żetonów.

Obstawia bardzo wysoko. Brzęk sztonów hurtowo wrzucanych do maszyny, zagłusza ciche przekleństwa. Nie miał szczęścia. Mija 20 minut i po żetonach nie ma śladu. Zdenerwowany gracz zostawia pusty pojemnik i wychodzi bez słowa.

– Takich desperatów jest sporo – opowiada stały bywalec. – Ale zdarzają się szczęściarze. Sam widziałem jak niedawno chłopak wyjął z maszyny sześć tysięcy złotych.

Na jednym z automatów wisi kartka: „Zarezerwowane".

– To przywilej stałych bywalców, albo tych, którzy wrzucili do maszyny masę forsy – tłumaczy „stary" gracz. – Gdy zgrają się do cna, mogą poprosić obsługę o rezerwację. To daje im czas na zdobycie gotówki. Zawsze dość szybko wracają i grają dalej.

Do gry na jednej z maszyn nie trzeba żetonów. Tutaj od razu wsuwa się banknoty – od 10 do 100 zł.

– Na tej maszynie klient rozbił kiedyś bank. Wygrał piętnaście tysięcy – zachęca krupier. – Warto spróbować. Ponoć początkujący mają szczęście…

– To chyba na wabia – uważa stały bywalec. – Często słyszę hasła typu: „Wiem! Rozgryzłem ten pieprzony automat! Wrócę jutro z gotówką i na pewno zgarnę główną pulę!". To najwyższy czas, żeby przestać grać. Inaczej klapa.

Naprzeciwko klubu jest lombard.

– To bardzo wygodne. Komu zabraknie kasy, może od razu zastawić zegarek, albo obrączkę… – uśmiecha się bywalec.

Do klubu sprężystym krokiem wchodzi wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce. Wymienia 50 zł. Gra kilkadziesiąt minut w jednorękiego bandytę. Od czasu do czasu dorzuca do automatu garść żetonów. Nagle w jednej linii zatrzymują się trzy znaczki z napisem bar. Wygrana: 300 punktów. Gracz uśmiecha się i wciska guzik spustu żetonów. Mosiężne krążki długo brzęczą, uderzając w metalową półkę. Zwycięzca idzie do kasy. Wygrał 60 zł.

– To jedyny sposób, by się zabawić i nie stracić. Trzeba wykorzystać pierwszą okazję, gdy maszyna dała wygrać. Wypłacić pieniądze i wyjść – mówi stały bywalec. Ale tę chwilę potrafi wykorzystać niewiele osób – mówi stały bywalec.