Anka. Ma 32 lata. Jest w ciąży. Z ojcem dziecka 38-letnim Maćkiem mieszka w bunkrze, który za czasów PRL-u i zimnej wojny zbudowały władze komunistyczne. Gdyby wybuchł konflikt zbrojny, komuniści i ich rodziny z Pabianic mieli się tutaj schować. Dom przy ulicy Granicznej z bunkrami w piwnicach przez wiele lat stał pusty, dlatego dostali go bezdomni z Monaru. Dziś zarządza nim stowarzyszenie Granica, które przygarnia byłych alkoholików i bezdomnych. Tutaj w piwnicy mieli pokoje bezdomni.
- Nie było okien, trochę śmierdziało stęchlizną, ale i tak byliśmy szczęśliwi – wspomina Anka. - Przecież byliśmy bezdomni. Nie mieliśmy nic. Te nasze pokoiki w bunkrze były całym naszym majątkiem.
Ciąża Anki była pierwszym, milowym krokiem do wyjścia z biedy, alkoholu i bezdomności.
- Nie – protestuje ostro Anka. - Już wcześniej nie piłam. Teraz, w te wakacje, świętowałam jubileusz: ośmiolecie abstynencji. Urządziliśmy imprezę w stowarzyszeniu Dom. Były tańce i bal, jak na prawdziwym weselu. Z jedną różnicą – nie było alkoholu.
Anka urodziła się w Warszawie jako jedynaczka. Gdy miała 26 lat już była alkoholiczką. Wtedy 9-letnią córkę zabrali jej na wychowanie dziadkowie, a ją wymeldowali z mieszkania.
- Przez 9 lat sama ją wychowywałam, a potem przyszedł taki moment, że nie miałam gdzie się podziać. Rodzice nie chcieli mnie znać. I wtedy wylądowałam w przytulisku Monaru. Było bardzo źle – przyznaje Anka.
W 1998 roku przyszła do Marka Kotańskiego do Monaru. Kazał jej zamieszkać w warszawskim przytulisku przy Marywilskiej. Została na osiem miesięcy. Tutaj poznała pierwszego męża. Też chciał przestać pić. A przynajmniej tak mówił.
- Ale pił po cichu, więc go Kotański wyrzucił. Marek mnie ostrzegał, ale ja jak ta głupia poszłam za nim i wylądowaliśmy w Chełmie. Ja byłam trzeźwa, ale on pił i bił. Raz tak mnie stłukł, że poroniłam ciążę – mówi. - Jak wyszłam ze szpitala, musiałam uciekać z Chełma. Groził, że mnie wykończy, bo złożyłam zeznania na policji.
Lato 2000 roku. Do Kotańskiego nie może wrócić, bo w warszawskich przytuliskach brakuje miejsc. Ma 30 lat i znów jest bez dachu nad głową.
- Wtedy Przemek Przybecki, szef ośrodka w Warszawie, kazał mi jechać do Pabianic. Tutaj powstawał kolejny monarowski ośrodek. To pojechałam – mówi.

Maciek. Ma 37 lat, trzy córki i nieudane małżeństwo za sobą. Jest sierpień 2003 roku. Dworzec w Skarżysku Kamiennej.
- Spałem na dworcu. Rodzice mnie z domu wyrzucili, bo mieli już dość mojego pijaństwa. Ostatnio pracowałem na cmentarzu. Byłem grabarzem, ale i tutaj mnie wyrzucili. Za picie – opowiada. - Wcześniej byłem kolejarzem.
Głodny, zziębnięty i skacowany siedzi skulony na dworcu.
- Nie mogłem iść do rodziców. Nie mogłem im spojrzeć w oczy. Pomyślałem wtedy, że skończę jako bezdomny na dworcu. Bóg mi świadkiem, że nie chciałem tak skończyć. Pomyślałem o Kotańskim, że on mi może pomóc. Widziałem go raz. W telewizji. Wsiadłem w pociąg i pojechałem do Warszawy – opowiada o ostatnim dniu na kacu.
Kotańskiego w Warszawie nie spotkał, ale inny mężczyzna z Monaru wysłuchał jego opowieści.
- Otworzył książkę z adresami ośrodków w Polsce i kazał mi jechać do Pabianic. Do nowego ośrodka, który przyjmuje takich jak ja – mówi Maciek. - Powiedział, że jeśli mi w Pabianicach nie pomogą, to nigdzie mi się nie uda.

Anka i Maciek. 1 września 2003 roku, godzina 6.30. Pabianice, ulica Graniczna – ośrodek dla bezdomnych.
- Obudzili mnie wczesnym rankiem, bo jakiś nowy przyszedł. Byłam zła, ale to ja zajmowałam się rejestracją. Musiałam wstać, ubrać się i wyjść do bramy – mówi Anka.
Przy furtce stał Maciek. Tak się poznali. Od tego dnia już nie tknął alkoholu.
- W tym roku minęło pięć lat jak nie piję, dwa lata jak nie palę – wylicza Maciek. - Poszedłem na pielgrzymkę do Częstochowy, by podziękować Bogu za opiekę. Całą drogę w obie strony szedłem. Nawet na chwilę nie usiadłem na wozie. Jestem wdzięczny za to, co dostałem.

Kacperek. Urodził się w siódmym miesiącu ciąży w listopadzie 2004 roku. Półtora miesiąca przeleżał w inkubatorze. Ma astmę, atopowe zapalenie skóry. Ale przez rodziców jest rozpieszczany i bardzo kochany.
- Byłam częstym gościem w domu dla bezdomnych przy Granicznej – mówi Joanna Ubych, dyrektor Miejskiego Centrum Pomocy Rodzinie w Pabianicach. - Pomagamy tej rodzinie od chwili narodzin syna. Już wtedy mówiłam im, że ośrodek dla bezdomnych to nie jest miejsce na wychowywanie dziecka.
MCPR nie szczędzi pieniędzy na pampersy, lekarstwa. Wysyła też pismo do Urzędu Miejskiego z prośbą o mieszkanie dla bezdomnej rodziny. Odpowiedzi nie dostają.

Hieronim. Jest 2005 rok. Wydział Lokalowy w Urzędzie Miejskim w Pabianicach podlega wiceprezydentowi Hieronimowi Ratajskiemu.
- To on obiecał, że może dać nam jakieś mieszkanie, ale zastrzegł od razu, że do generalnego remontu – mówi Maciek.
Anna Tarasiuk i Maciej Wiącek zanoszą pierwsze podanie. Ratajski je odrzuca. Każe napisać drugie.
- Nie napisaliśmy w nim, że prosimy o lokal do remontu – wyjaśnia Maciek. - Mieliśmy nadzieję, że może dadzą coś lepszego.
Przynoszą poprawione podanie. Są wakacje. Wielu urzędników jest na urlopach.
- Na dzień przed powrotem szefa z urlopu podpisał nam zgodę. W moje imieniny dostaliśmy przydział – mówi Anka. - Do dziś jesteśmy temu człowiekowi wdzięczni. Całe nasze życie zależało tylko od jego jednego podpisu.
Mogą sobie wybrać mieszkanie. Dostają dwa adresy. W pierwszym nie ma wody i kanalizacji doprowadzonej do budynku, więc wybierają drugie. Jest to mieszkanie po narkomanie i alkoholiku, który przy ulicy Warszawskiej urządził sobie melinę bez prądu i ogrzewania. To dwa małe pomieszczenia z oknem i drzwiami na ulicę. Typowy posklepowy lokalik.
- Podłoga była zarwana, a dziura w ścianie służyła za kominek. Ze ścian zwisały kable elektryczne. Nie było prądu, wody, gazu. To były tylko cegły bez tynków – wylicza Maciek. - Ale my byliśmy zachwyceni. Cieszyliśmy się jak dzieci.

Maciek. W dzień pracuje, wieczorami remontuje przyznane mieszkanie. Pomagają mu koledzy – bezdomni z ośrodka przy Granicznej. Montuje kartongips na obdrapane cegły, a na wierzch przykleja kasetony. Będzie cieplej. W łazience kładzie glazurę – każda płytka jest inna.
- Mnie się podoba – śmieje się. - To wszystko były dary. Ktoś dał mi sedes, ktoś inny brodzik pod natrysk. Resztki glazury też dostałem.
Kolega kładzie kable elektryczne, a Maciek sam przybija deski na podłodze. O bezdomnych, którzy już nie są bezdomnymi, piszą wszystkie okoliczne gazety. Czytelnicy znoszą im meble, odzież, pościel, porcelanę i sprzęty do urządzenia mieszkania.
- Dostaliśmy piecyk gazowy, pralkę, ze dwa telewizory, dywan, wersalkę – wylicza Maciek. - O tym, że ludzie mają dobre serca, przekonaliśmy się nie raz.
Do własnego mieszkania rodzina wprowadza się po dwóch miesiącach.
- Teraz mamy jeszcze wymienione okno na plastikowe i piękne metalowe drzwi – z dumą pokazuje Anka.
Drzwi i okno dostali od Zakładu Gospodarki Mieszkaniowej, któremu podlega mieszkanie. Sami je zamontowali.
Od Urzędu Miejskiego pobierają dodatek mieszkaniowy – dzięki temu czynsz ich mniej kosztuje. Opieka społeczna daje im pieniądze na węgiel, płaci za obiady w przedszkolu.
- Namówiliśmy ich, by posłali Kacperka do przedszkola, bo musi mieć kontakt z innymi dziećmi. To po to, żeby się dobrze rozwijał – mówi Joanna Ubych. - Jeśli jest taka możliwość, to zgodnie z ustawą o opiece społecznej zawsze mogą na nas liczyć. Regularnie odwiedza ich opiekunka społeczna Milena Starzyk. Mogę śmiało powiedzieć, że jest z nimi zaprzyjaźniona.
- My nie mamy tutaj rodziny. Nie mamy gdzie pójść pożyczyć dwadzieścia złotych czy wprosić się na obiad, gdy jest ciężko. Możemy liczyć tylko na siebie – mówi Anka.
Były kryzysy. Maciek zmieniał kilka razy pracę. Był bezrobotny. Anka zachorowała i leżała w szpitalu. Miała wylew. W takich momentach znajomi przyglądają im się uważniej. Zastanawiają się, czy stojąc na zakręcie, znów nie zaczną pić.
- Nie zacznę pić. Ja mam zbyt wiele do stracenia. Kacperek i Anka to całe moje życie. Ja nie mam nic więcej – mówi Maciek. - Tym razem mi się uda, bo to ostatnia moja szansa. Drugiej nie będzie.
Gdy urodził się Kacper, pogodził się z rodzicami. Teraz może też liczyć na pomoc brata i siostry. Od czasu do czasu spotka się z córkami z pierwszego małżeństwa.
- Tata miał zawał. Leżał w szpitalu. Wiozłem go na wózku do kibla, a on nagle mówi, że może spokojnie umierać, bo jestem porządnym człowiekiem. I kilka dni potem umarł – rozpoczyna opowieść o rodzinie. Potem chwilkę milczy. - Mama jest taka z nas dumna. Tak się cieszy, gdy przyjeżdżamy na święta. A Kacperek to dla niej wielka radość. Bardzo go kocha.

Paulina. Jest lato 2008 roku. Przed drzwiami do mieszkania, na chodniku, stoi młoda kobieta.
- Miała długie czarne włosy i tak się na mnie dziwnie patrzyła. Ale ja jej nie znałam – mówi Anka.
Mija nieznajomą, podchodzi do drzwi i już chce je otwierać, gdy słyszy: „Jestem twoją córką”. Nie jest w stanie nic powiedzieć. Nie patrzy w oczy dziewczynie, tylko gestem zaprasza do środka. Dopiero w mieszkaniu rzucają się sobie na szyję. Płaczą.
Paulina ma dwadzieścia lat. Studiuje na Politechnice Warszawskiej. Jest piękna.
- Córka znalazła mnie przez policję. Poszła na komendę w Warszawie i powiedziała, że nie wyjdzie, jak jej matki nie znajdą. No to mnie znaleźli. Teraz dzwonimy do siebie kilka razy w tygodniu, piszemy listy. Ostatnio przysłała kartkę z życzeniami urodzinowymi dla Kacperka – mówi Ania i wyciąga z albumu pocztówkę z misiami.
Tylko z rodzicami Anka nie ma kontaktu. Nie widziała ich od niemal jedenastu lat.
- Chciałabym ich zobaczyć, ale nie potrafię zadzwonić czy pojechać. Boję się. Nie wiem jak zareagują – mówi cichutko ze spuszczoną głową.

Zbyszek. W grudniu Anka, Maciek i Kacperek poszli do prezydenta Pabianic Zbigniewa Dychto. Poszli go błagać o zamianę mieszkania na większe.
- Potrzebujemy pokój więcej, bo na tych niespełna dwudziestu metrach nie dajemy już rady. Kacperek jest tak ruchliwy, że mu tu za ciasno – mówi Maciek.
Martwią się też tym, że po otwarciu drwi z mieszkania od razu wychodzi się na chodnik i na ruchliwą ulicę.
- Nie możemy go spuścić na moment z oczu, bo jeszcze wybiegnie na jednię. A tu taki ruch – denerwuje się Anka.
Najpierw pokazali prezydentowi Kacperka, a potem na zdjęciach jak wyglądało mieszkanie, gdy je dostali od miasta. Mieli też zdjęcia jak wygląda ich mieszkanie teraz. Zadziwił się.
- Powiedział, że takiego by nie wziął – mówi Maciek. - Kazał nam złożyć podanie o zamianę na większe.
Obiecał pomóc.
- Ci ludzie chcą. Nie zniszczyli tego mieszkania co dostali, a wręcz odwrotnie. Wypieścili je. Jak takim ludziom, po takich przejściach, nie pomóc – uważa prezydent.

Rodzina. Grudzień 2008. 36-letnia Ania, 42-letni Maciek i 4-letni Kacperek wybierają się na święta do Skarżyska do mamy Maćka. Już po raz czwarty jadą tam na Wigilię.
- Wrócimy toyotą – cieszy się Anka.
Radość nie schodzi z twarzy też Maćkowi.
- Znajomy mamy z chóru kościelnego dostał od syna nowe auto. Dlatego stare chce nam sprzedać za 1.000 zł. To całkiem dobre auto – zapewnia. - No to wrócimy do domu toyotą.
Na tydzień przed Bożym Narodzeniem do Pabianic przyszła paczka z Warszawy.
– Paulina przysłała bratu prezent pod choinkę – mówi Anka. – W paczce były 3 książki, puzzle i 3 samochody. Kazała dać mu dopiero we Wigilię. Ale się Kacperek ucieszy.