Michał Buchowicz i Tomasz Karasiński, bo o nich mowa, to trenerzy naszych piłkarzy.

Dziś Buchowicz ma 39 lat, jest żonaty, wychowuje dwóch synów. Od niedawna prowadzi zespół PTC. Gdy wyrastał z wieku juniora Łodzianki, jeden z bliźniaków Bujalskich (Piotr i Paweł grali w drugoligowym Włókniarzu Pabianice), pomógł mu załatwić angaż w Borucie Zgierz.

- Mieliśmy szansę na awans do II ligi, ale promocję uzyskała Ceramika Opoczno. Wydaje się, że nie do końca decydowały wówczas aspekty sportowe – uważa. - Przeniosłem się do Piotrcovii, którą prowadził Bogusław Pietrzak.

Pod skrzydłami Ptaka

Piotrcovia trenowała w Łodzi, mecze grała w Piotrkowie. Trener Pietrzak zbudował młody zespół, oparty na wychowankach ŁKS-u i Orła Łódź.

- W pierwszym roku niespodziewanie wywalczyliśmy awans do II ligi – wspomina. - Przygoda z zapleczem ekstraklasy trwała zaledwie rok. Piotrcovia była już wtedy klubem Antoniego Ptaka, podobnie jak ŁKS, który sięgał po mistrzostwo Polski. Jeździliśmy razem na obozy, dzięki temu trenowaliśmy z Tomaszem Kłosem, Tomaszem Wieszczyckim, Mirosławem Trzeciakiem.

W Piotrcovii grał zaciąg Brazylijczyków (Sergio Batata, Julcimar i Rodrigo Vieira) oraz Nigeryjczycy – Darlington Omodiagbe i Austin Hamlet.

Buchowicz zagrał we wszystkich 28 meczach II ligi. W 2000 r. sięgnął po niego ŁKS, który spadł z ekstraklasy.

- Byłem w kręgu zainteresowań innych klubów, ale kończyłem studia na Akademii Wychowania Fizycznego, przenosiny nie były mi na rękę – przyznaje. - W ŁKS-ie sporo się zmieniało. Była współpraca z SMS Łódź, w drużynie grało mnóstwo mistrzów Europy do lat 18, w tym: Łukasz Madej, Radosław Matusiak, Rafał Grzelak.

Kolejne pół roku spędził w ŁKS, gdzie zagrał w 16 meczach, strzelając jedną bramkę. Potem wezwała go Piotrcovia, znów „szykujaca” skok na II ligę. Awansowali, bo drużyna miała mocny skład.

- Pan Ptak ściągnął niezłych piłkarzy: Bogusława Wyparłę, Grzegorza Krysiaka, Tomasza Lenarta, Michała Łabędzkiego – wylicza szkoleniowiec. - Pomogłem w awansie, ale zerwałem więzadła krzyżowe. Na operację czekałem długo, bo aż od maja do października.

Pod Smudą”

Zimą 2002 r. Ptakowi zamarzyła się Piotrcovia w ekstraklasie. Nie skąpił grosza. Trenerem został Franciszek Smuda, który sprowadził byłych kadrowiczów Polski - Tomasza Łapińskiego i Sławomira Majaka.

- Smuda ma cięty język, często żartuje – mówi Buchowicz. - Jak mnie zobaczył po kontuzji, spytał, kim jestem i co robię na treningu jego drużyny.

Po pierwszym meczu, przegranym 0:4 z Arką w Gdyni, Smuda wyleciał z Piotrkowa. Buchowicz odbudowywał formę i dostał szansę w dwóch meczach. Piotrcovia zajęła 10. miejsce i Ptak przeniósł piłkarski interes do Szczecina.

- Część chłopców i Brazylijczycy pojechali za Ptakiem. Ja nie chciałem, bo dopiero co skończyłem studia, wziąłem ślub. Zostałem piłkarzem Sokoła Aleksandrów – wspomina.

W Aleksandrowie grał wraz z… Łukaszem Wijatą, którego teraz zastąpił w roli szkoleniowca PTC.

Rok na Cyprze

W sezonie 2008/09 Buchowicz grał w cypryjskim klubie Ennosi Neon Parekklisias. Jak się tam znalazł?

- Kolega ze Skierniewic grał kiedyś na Cyprze. Miał znajomości w czwartej lidze. Obiecali pokryć koszty przelotu i utrzymania przez pierwsze dwa tygodnie – opowiada. - Zaryzykowałem. Sezon trwa tam osiem miesięcy, od sierpnia do końca marca.

Buchowicz grał w klubie niedaleko dużego miasta Limassol. Mieszkał w domu starszego małżeństwa. Trenował na równiutkim boisku, w sztucznym świetle.

- Z pieniędzy za grę można się było spokojnie utrzymać. Znalazłem pracę w fabryce okien i drzwi aluminiowych. W pracy byłem od ósmej do siedemnastej - wspomina. - Gdybym lepiej znał język, mógłbym być trenerem młodzieży.

W amatorskiej drużynie z Parekklisias wszyscy piłkarze pracowali. Grał tam Polak Tomasz Stasiewicz, dwóch Bułgarów i Portugalczyk. Reszta to Cypryjczycy.

Czy klub był wypłacalny?

- Od prezesa dostałem samochód, żebym mógł jeździć do pracy i na treningi. Był uczciwym facetem, wypłacił mi wszystkie należne pieniądze – wspomina Buchowicz. - Kolega mnie ostrzegł, że Grecy mają takie powiedzenie „siga, siga”, czyli „powoli, powoli”. Drugie ich ulubione słowo to „avrio”, czyli "jutro".

Po powrocie z Cypru grał w Zawiszy Rzgów, gdzie był też trenerem. Potem prowadził Zjednoczonych Stryków, wreszcie PTC. Do pracy w Pabianicach przekonała go wizja „fioletowej rodziny”, klubu, w którym wszystkie grupy wiekowe tworzą jedność, dzięki czemu jest ciągłość szkoleniowa.

- Znałem Łukasza Wijatę i Piotra Szynkę, który przez pół roku grał w Rzgowie. I wiedziałem, gdzie jest klub… – śmieje się trener. - Mam zadanie zdobyć jak najwięcej punktów i zająć jak najwyższe miejsce w tabeli.

Z Podkarpacia do nas

Tomasz Karasiński ma 43 lata. Zaczynał w Stali Stalowa Wola, skąd pochodzi.

- Miałem osiem lat, gdy dziadek zaprowadził mnie na trening. Mieszkał niedaleko stadionu Stali – wspomina Karasiński.

Stal była wtedy drugoligowcem. Toczyła pojedynki m.in. z naszym Włókniarzem, w którym pierwsze skrzypce grał młodziutki Piotr Nowak.

- Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych Huta Stalowa Wola sporo dawała na klub. Efekt był taki, że w styczniu i w lipcu na stadion zjeżdżał autokar z piłkarzami z całej Polski, po trzydziestu chłopa – mówi szkoleniowiec.

Wychowankowie mieli pod górkę.

- Nowi gracze dostawali od klubu samochody i mieszkania – opowiada. - Jeden dostał klucze do takiego lokum, w którym żonie nie spodobał się kolor ceramicznych płytek. Działacze zakwaterowali ich w hotelu, a po tygodniu na ścianach była glazura w guście małżonki pana piłkarza. Ja o takich luksusach mogłem pomarzyć.

Z orłem na piersi

W Stalowej Woli szło mu bardzo dobrze. Został zauważony przez szkoleniowców kadry do lat 18. Pojechał na konsultacje i… został kadrowiczem.

- Nie miałem żadnych znajomości. Dostałem się tam wyłącznie dzięki umiejętnościom i pracowitości – zaznacza po latach. - To była kadra gwiazd, drużyna, która rok wcześniej wywalczyła czwarte miejsce w mistrzostwach Europy.

Grali przyszli reprezentanci Polski seniorów: Sławomir Wojciechowski (pierwszy Polak w Bayernie Monachium), Marek Citko, nieżyjący już Adam Ledwoń, Arkadiusz Onyszko, Krzysztof Ratajczyk.

- Zaliczyłem 23 mecze w kadrze – opowiada Karasiński. – Tylko dwa razy siedziałem na ławce rezerwowych. Wygryzłem ze składu Jacka Chańkę, późniejszego piłkarza Werderu Brema.

Karasiński był napastnikiem, ale trener zrobił z niego lewego pomocnika. Kadra jak burza przeszła eliminacje mistrzostw Europy. W sześciu meczach (z Irlandią, Irlandią Północną i Szkocją) zdobyła komplet punktów, mając bilans bramkowy 15:0.

- Przed mistrzostwami Europy w Norymberdze odpadło trzech ludzi: Onyszko pojechał na olimpiadę do Barcelony, skąd przywiózł srebrny medal, a ja i Andrzej Sazanowicz z Legii zerwaliśmy więzadła w kolanie – mówi.

Przygoda z kadrą juniorską wciąż daje mu wiele satysfakcji.

- Pojeździłem po Europie, zobaczyłem profesjonalny futbol. Różnica była kolosalna, bo my dopiero uczyliśmy się zawodowstwa – dodaje.

Zawieszony za Niemcy

Choć 18-letni Karasiński był w kadrze Stali, nie dostąpił zaszczytu gry w meczu ligowym. Zanotował jedynie dwa występy pucharowe.

- Wtedy uległem namowom pewnego menedżera. Zaproponował wyjazd do Niemiec, do trzecioligowego wówczas Wolfsburga – wspomina. - Wyjechałem nielegalnie, bez zgody Stali, trenowałem z juniorami Schalke Gelsenkirchen i Bochum, skąd wybił się znany z boisk Bundesligi Kai Michalke.

Karasiński wpadł w oko niemieckim skautom. Ale działacze ze Stalowej Woli nie chcieli słyszeć o transferze wychowanka za Odrę.

- Zachowali się jak pies ogrodnika. Zawiesili mnie, choć mogli zarobić, bo oprócz klubów z Niemiec, chciał mnie walczący o awans do pierwszej ligi Miliarder Pniewy – opowiada trener. - Wtedy panowało w Polsce niewolnictwo. Zawodnik przypisany do klubu był jego własnością. Działacze kręcili nami, kasowali, kombinowali jak chcieli.

Po latach przyznaje:

- Zrobiłem dwa błędy: pierwszy, że wyjechałem do Niemiec i drugi, że… stamtąd wróciłem. Trzeba było zostać i poukładać sobie życie na Zachodzie.

Przez żołądek do… łódzkiego

Dobrze zapowiadającą się karierę Karasińkiego przetrąciły zerwane więzadła. W szpitalu na Szaserów w Warszawie operował go doktor Krzysztof Kwiatkowski. Ten, który uratował życie synowi Lecha Wałęsy, Jarosławowi.

Dwa lata Karasiński nie grał w piłkę. W 1994 roku zakotwiczył w Gorzycach, 20 km od Stalowej Woli. Miejscowe Tłoki grały w III lidze. Był kapitanem drużyny, która wywalczyła awans do II ligi, wyprzedzając Cracovię i Koronę Kielce.

- Były niesnaski przy podziale pieniędzy za awans. Zdecydowałem się odejść. Miał propozycję z Groclinu Grodzisk, spadkowicza z ekstraklasy, ale wybrał do Ładę Biłgoraj. W Łódzkiem znalazł się z przyczyn zawodowych.

- Pracuję w firmie gastronomicznej. Wygraliśmy przetarg i przeprowadziłem się z rodziną do Łodzi. Na Podkarpaciu nic mnie nie trzymało. Jeżdżę tam tylko na groby – twierdzi.

Pracował w Orle Parzęczew i Andrespolii Wiśniowa Góra. W walce o awans do IV ligi ekipa Karasińskiego wyprzedziła m. in. Włókniarza, ogrywając go 4:0.

Trener z ogłoszenia

Do Pabianic przyszedł za sprawą ogłoszenia na portalu lodzkifutbol.pl.

- Zastałem drużynę rozbitą wewnętrznie. Musiałem ich zintegrować – mówi. - Po dwóch przegranych meczach byłem załamany. Teraz wygląda to lepiej.

Ma przygotowywać grunt pod letnie zmiany w kadrze klubu.

- Chcemy zbudować drużynę, która awansuje i spokojnie utrzyma się w czwartej lidze. W tych chłopcach jest duży potencjał. Z uzupełnieniami może powstać ciekawy zespół i taki chcę zmontować – zapowiada. - Drużyna ma być jednością. Do tego będę dążyć.