Wychodzący w bezmięsny poniedziałek z zaplecza sklepu masarskiego, konsument Domański Władysław został zrewidowany przez kontrolerów Komisji Specjalnej. Pod płaszczem ob. Domańskiego znaleziono ukryty boczek w ilości 0,7 kg oraz pasztetową w ilości 0,4 kg. Zdemaskowany konsument, a także sprzedawca ze sklepu masarskiego, obywatel Rzepka Ignacy, będą dziś postawieni przed sądem” – doniosła lokalna prasa w połowie 1947 roku.

Dwa dni później (w bezmięsną środę) około południa Komisja Specjalna zatrzymała konsumenta baru Zorza, gdy za kotarą przy kuchni bezczelnie spożywał kotlet mielony z buraczkami i ziemniakami. Obywatela tego sąd przykładnie ukarał aresztem, grzywną i utratą „dowodu przestępstwa”, czyli mielonego. Jesienią 1947 roku prasa donosiła także, iż wieczorem skontrolowano w Łódzkiem 81 barów i restauracji. Na gorącym uczynku (przy golonce albo schaboszczaku) schwytano 11 potajemnych konsumentów.

„Dniami bezmięsnymi” w latach 1946-1948 były wszystkie poniedziałki, środy i czwartki.

Obowiązywały wtedy ciężkie kary za łamanie przepisów o przymusowym poście. Podczas dni (i nocy) bezmięsnych rąbanki oraz wędlin nie wolno było nosić w torbach i wozić tramwajem, autobusem lub rowerem. Samochody osobowe dokładnie przeszukiwała Milicja Obywatelska. Sprzedawcom ze sklepów Ministerstwo Aprowizacji dawało szczegółowe wytyczne: „W dni bezmięsne przechowywanie mięsa w sklepach może odbyć się tylko w pomieszczeniach niedostępnych dla klientów”.

Dlaczego władze państwa zarządziły „dni bezmięsne”? Powody były dwa: niedostatek mięsa na rynku i obawa o głód w kraju. Dlatego w marcu 1946 roku wprowadzono zakaz sprzedaży mięsa i wyrobów mięsnych przez trzy dni w tygodniu oraz zakaz podawania potraw mięsnych w stołówkach, barach i restauracjach. Należy „wstrzymać wszelkie obroty mięsem, słoniną, łojem, sadłem, boczkiem i smalcem w sklepach żywnościowych i rzeźniczych i gastronomii” – zarządziło ministerstwo. Zakaz dotyczył także: kaszanki, podrobów, drobiu i dziczyzny.

Ministerstwo apelowało do obywateli: „Musimy przez pewien czas ograniczyć się w spożywaniu mięsa, aby wyrównać deficyt w pogłowiu zwierząt na skutek zniszczeń wojennych i bandyckiej gospodarki Niemców”. W rzeczywistości „ludowa władza” kompletnie na radziła sobie z hodowlą świń, przetwórstwem żywności i handlem detalicznym, bo chciała wszystko upaństwowić i ściśle kontrolować.

 

Obywatele, hodujcie króliki!

Aby Polacy nie wściekali się na władze wciąż nakazujące im zaciskać pasa, w fabrykach, urzędach i szkołach urządzano pogadanki o żywieniu. Przekonywaniem obywateli do spożywania szpinaku zamiast kiełbasy zajmowały się także gazety. „Czy wołowinę i wieprzowinę można zastąpić innym mięsem?” – pytał „Dziennik Łódzki”. I sam odpowiadał: „Można masowo hodować króliki. Hodowla królików, a nawet kóz test równie dostępna dla mieszkańców miast, a szczególnie przedmieść. Wielu robotników mogło by uprawiać kawałek ziemi, a przy tym ze dwa króliki będą się mogły dobrze wyżywić. Przeciętny nierasowy królik osiąga wagę 2 kg, a tak zwane olbrzymy belgijskie ważą znacznie więcej, bo około 8 kg”.

W radiu i gazetach pojawiły się wezwania: „Działkowcy! Nie zaniedbujcie ogródków. Wszyscy stańmy do walki z kryzysem aprowizacyjnym! W związku z nadchodzącą wiosną, która przyniesie nam problem żywnościowy, należy pomyśleć o hodowaniu królików”.

Ponieważ obywatele mieli zakazy w nosie, bezczelnie kupując rąbankę u szwagra ze wsi, władze zaostrzyły kary. Odtąd podczas dni (i nocy) bezmięsnych nie wolno było ani nosić, ani wozić nawet żeberek na zupę. Milicjanci rewidowali pieszych i rowerzystów z pakunkami. Mnożyły się kontrole samochodów. Na ulice Pabianic milicja wysłała więcej nocnych patroli. Pod murami Zakładów Mięsnych przy ul. Żwirki i Wigury krążyli tajniacy. „Udaremniono 14 prób kradzieży mienia państwowego poprzez przerzucenie nad płotem paczek z mięsem” – raportował komendant pabianickiej milicji. „Udaremniono też 22 przypadki spekulacji rąbanką i kiełbasą pochodzącą z niewiadomych źródeł, zatrzymano 27 obywateli”. Skazanych wywieziono do obozów pracy przymusowej.

 

Łapać skrytożerców

W lutym 1947 roku prasa informowała o masowych kontrolach na targowiskach i w sklepach mięsnych w Łódzkiem. Pisano: „O dziewiątej rano odbyła się kontrola dni bezmięsnych. Zakwestionowano 30 kg mięsa, w tym 13 kg bezpańskiego, gdyż handlarz porzucił swój towar i uciekł. Wieczorem w sądzie odbędą się procesy właścicieli nielegalnego mięsa”.

Kontrolujących było więcej niż handlujących. „W akcjach wzięło udział 219 przedstawicieli społecznych. Sporządzono 300 protokołów karnych” – donosił „Dziennik”. „W piętnastu sklepach znaleziono mięso i przetwory pochodzące z nielegalnego uboju oraz porcje przygotowane do wydania nielegalnym klientom”. 

10 marca wpadła sklepowa z ul. Kilińskiego, która w dzień bezmięsny ośmieliła się sprzedać znajomej pasztetową i kaszanką. Prasa pisała: „Gdy urzędnicy przystąpili do spisywania protokółu, właścicielka sklepu chciała ich poczęstować wódką - dla zlikwidowania zatargu. Sąd starościński ukarał ją grzywną w wysokości 7000 zł. Za takie samo przewinienie odpowiadał właściciel sklepu rzeźnickiego, Apolinary Lenkowski, któremu wymierzono 5.000 zł grzywny”.

Izabela Łuczakowa, która w poniedziałek na zielonym rynku sprzedawała świńskie kości i słoninę, została skazana na 6 miesięcy więzienia. Najsurowsza karę dostał Stefan Grabowski, którego przyłapano z workiem świeżej kaszanki i salcesonu – na handel. Wyrok brzmiał: pół roku ciężkiej pracy w obozie.

 

Kto się przejechał na smalcu

Obżarstwa zakazano też w „dniach mięsnych” – zwłaszcza w soboty i niedziele. Gościom restauracji i barów wolno było podawać tylko małe porcje schabowego lub golonki - do 100 gramów na jeden talerz. Kto zamówił kotlet z ziemniakami, ten nie miał już prawa zamoczyć łyżki w krupniku na żeberkach. Czemu? Bo państwowy przepis stanowił, iż „jednej osobie można podać tylko jedno danie z mięsa”.

Ministerstwo Aprowizacji zalecało kierownikom stołówek zakładowych, barów i restauracji, by znacznie ograniczyli jadłospisy – najlepiej do 3-4 potraw. „Zasadniczo dotychczasowa ilość potraw, jak również zbyt luksusowy ich charakter, nie odpowiadają ciężkim warunkom aprowizacyjnym okresu powojennego w kraju” – tłumaczyło ministerstwo.

Władze apelowały do sprzedawców, by w witrynach sklepów nie wystawiali szynek, polędwic i pęt kiełbasy, bo – jak tłumaczono – „zagranica patrzy na nas i wyciąga fałszywe wnioski o sytuacji gospodarczej w Polsce. Zdarzają się bowiem przypadki, że przyjeżdżający do nas Anglicy i Amerykanie odnoszą wrażenie, iż mamy wszystkiego w bród. Skutkiem tego po powrocie do swych krajów niewłaściwie naświetlają naszą sytuację, co ogranicza pomoc żywnościową dla Polski”.

Sklepy były regularnie kontrolowane. Nawet w „dni mięsne”, gdy legalnie handlowały słoniną i smalcem. Celem „nalotów” było łapanie spekulantów. W kwietniu 1947 roku „Dziennik” donosił: „W 32 sklepach ekspedienci odmówili sprzedaży klientom mięsa i wędlin, ukrywając te dobra  w przyległych mieszkaniach”. Sankcje były surowe. „Decyzją Komisji Specjalnej obywatel Suchcicki z Pabianic, sprzedawca sklepu rzeźnickiego, za odmowę sprzedaży pół kilograma smalcu i ukrywanie go w celach spekulacyjnych został osadzony na okres 6 miesięcy w obozie pracy”.

Dopiero w czerwcu 1948 roku władze dały ludowi nadzieję na legalnego mielonego w poniedziałek i środę, drukując następujący komunikat: „Ponieważ wzrasta pogłowie nierogacizny, jest możliwość zniesienia reglamentacji mięsa. Już na jesieni mięso będzie dozwolone w sprzedaży przez 4 dni w tygodniu, a zimą należy oczekiwać zupełnego zniesienia ograniczeń”.

 

Ręce precz od ciastek!

Z powodu niedoboru pszennej mąki władze państwa wprowadziły też zakaz sprzedawania ciast i ciastek. Od wiosny 1946 roku do jesieni 1948 roku „dniami bezciastkowymi” były wtorki, środy, czwartki, piątki i niedziele. Pod karą wysokiej grzywny nie wolno było sprzedawać i kupować pączków, słodkich bułek, faworków, tortów, a nawet ubogiego w cukier drożdżowca. W kawiarniach podawano tylko bułki z kwaśnymi konfiturami, przecier z jabłek albo marmoladę śliwkową. Jedynie przed Wielkanocą ministerstwo wyjątkowo zezwoliło sprzedawać wyroby cukiernicze w piątek. Rozporządzenie zakazujące łakoci dotyczyło cukierni, kawiarni, restauracji, barów, bufetów, winiarni, piwiarni, sklepów spożywczych, stołówek. jadłodajni i ulicznych straganów.

Za bezprawne sprzedanie dziecku deserówki sąd mógł skazać cukiernika na pół roku harówki w obozie pracy.

„Wobec winnych naruszenia przepisów sąd orzeknie wysoka grzywnę oraz przepadek sklepu, stoiska i piekarni” - grzmiał „Kurier Popularny” z marca 1946 roku Wkrótce ukarano cukiernika Rewuckiego z Pabianic (przepadek stoiska) i właścicielkę cukierni w Łodzi, o której prasa pisała: Nie wszystkie zakłady stosują się do tego zarządzenia dni bezciastkowych. Wczoraj sąd starościński skazał na grzywnę 5.000 zł właścicielkę kawiarni Kaczka-Dziwaczka przy ul. Piotrkowskiej 190, obywatelkę Helenę Stengel, urodzoną w Nowym Jorku”.

           

A po co komu lody?

Zakaz sprzedawania słodyczy objął także lody. Władze tłumaczyły to tak: „Jest rzeczą zrozumiałą, że dostarczenie mleka dzieciom i chorym to ważniejsze zadanie od możności konsumpcji lodów. Nie wolno nam dopuścić do tego, aby całe mleko dowożone do miasta obracane było w produkcję lodów, podczas gdy mleka tego matki nie mogą nabyć dla swoich dzieci”. Latem przez 5 dni w tygodniu pozwolono natomiast sprzedawać mrożone soki owocowe (bez cukru).

 „Kurier Popularny” z 3 czerwca 1947 roku pisał: „Ponieważ zarządzenie jest słuszne, nie będziemy chyba narzekać na to, że pozbawiono nas przyjemności konsumowania lodów, a zadowolimy się wodą gazowaną, lemoniadą, kwasami i piwem. Warto przypomnieć. że w krajach tropikalnych lody modne są zimą, podczas gdy w najbardziej upalne dni ludzie gaszą tam pragnienie gorącą herbatą z cytryną. Twierdzą bowiem, że to i zdrowsze, i skuteczniejsze”.

Nieprzewidzianym przez władze skutkiem zarządzenia „dni bezciastkowych” było otwieranie prywatnych cukierni i kawiarni tylko w poniedziałki i soboty.

Po co bowiem cukiernicy mieliby prowadzić swe lokale we wtorki czy środy, skoro wtedy nie wolno im sprzedać nawet wafelka. Władze były tym oburzone. Partyjna prasa grzmiała: „Cóż to wszystko ma znaczyć! Kto dał cukiernikom prawo do samowolnego zamykania przedsiębiorstwa, które jest lokalem publiczno-społecznym. Cukiernie służą do tego, aby człowiek pracy mógł wejść tam każdego dnia, odpocząć, poczytać gazetę, czy porozmawiać ze znajomym przy szklance herbaty. Lokale cukiernicze muszą być otwarte przez cały tydzień! Jeżeli któremuś cukiernikowi nie kalkuluje się to, może zrezygnować z prowadzenia cukierni, a na pewno znajdzie się wielu, którzy potrafią poprowadzić lokal przez cały tydzień, nie tylko dla swych prywatnych interesów, ale i dla dobra ogółu”.

Wkrótce po serii kontroli i drastycznym podniesieniu podatków „prywaciarzom” władze zamknęły trzy pabianickie cukiernie.