ad

„We wsiach utrwalił się zwyczaj urządzania publicznych zabaw w prywatnych ogrodach” – w 1926 roku pisał dziennik „Ilustrowana Republika”. „ Zabawy takie są imprezami dochodowymi, gdzie osoba udzielająca ogrodu pobiera zapłatę od 50 groszy do 1 złotego za wejście. Prócz tego uczestnicy zabawy oddzielnie płacą muzyce i za skonsumowane potrawy. Jest to dość korzystny interes. Na takie zabawy, jako imprezy przynoszące dochód, winno się uzyskać zezwolenie władzy, która wówczas deleguje funkcjonariusza policji, celem zapewnienia uczestnikom bezpieczeństwa. Niestety, najczęściej władze nic nie wiedzą o wiejskich majówkach, a gminne posterunki policji rzadko patrolują wsie”.

Pewnej niedzieli majówkę w swym rozległym ogrodzie urządził gospodarz z Woli Zaradzyńskiej, Andrzej Redzynia. Pomagał mu szwagier, Antoni Bednarek, szewc - chałupnik z Łodzi. Obaj zamówili głośną orkiestrę, udeptali plac do tańców i  zorganizowali loterią fantową. Główną wygraną były buty damskie. Szewc Bednarek wystawił aż trzy pary trzewików własnej roboty. Nagrodami pocieszenia były tabliczki czekolady.

Bufetem zajął się miejscowy rzeźnik wioskowy, przynosząc świeżą kaszankę, salceson, krwawą kiszkę i kilka pęt mocno uwędzonej kiełbasy. Była też wódka, potajemnie (bez zezwolenia) sprzedawana „na szklanki” za drewutnią. Dla pań rzeźnik sprowadził lemoniadę, a dla palaczy – papierosy przeszmuglowane przez zachodnią granicę kraju. Za wejście na majówkę Redzynia brał 50 groszy „od łebka”. Zjawiła się ponad setka chętnych, głównie młodzieży z Pabianic.

Dalsze wydarzenia w Woli Zaradzyńskiej dokładnie opisała „Republika”: „Oto około godziny jedenastej wieczorem, gdy mocno podpita publiczność, składająca się przeważnie z mętów pabianickich przedmieść, pod takt muzyki hasała wesoło, w ogrodzie Redzyni zjawił się jeszcze jeden amator tańców - niejaki Józef Kozłowski z Pabianic. Przyszedł z żoną i dzieckiem. Pojawienie się podpitego Kozłowskiego wśród zebranych na zabawie podrostków wywołało drwiny i śmiech.

Oburzyło to niezbyt przytomnego przybysza. Kozłowski doszedł do jednego z łobuzów i wymierzył mu doraźną karę za drwiny. Chłopak uderzył w krzyk, co spowodowało wmieszanie się do awantury także innych uczestników zabawy. Widząc obcego przybysza, nie należącego do ich towarzystwa, zebrani poczęli go obrzucać wymysłami, zdradzając ochotę do bicia”.

 

Mściciele z Młodzieniaszka

Pijany Kozłowski zakasał rękawy i odważnie stanął do walki ma pięści. Przeciwko sobie miał pół tuzina pabianickich zabijaków, zahartowanych w rozróbach na potańcówkach. Trafił dwóch czy trzech i próbował wybiec z ogrodu Redzyni na drogę przez wieś. Wtedy usłyszał za sobą biegnący tłum. Paru wyrostków wyrwano sztachety z płotu, by połamać je na głowie uciekiniera.

Ścigany Kozłowski chciał się ukryć w sklepie rzeźnika, prowadzącego majówkowy bufet w ogrodzie. Ale rzeźnik chwycił toporek do rąbania mięsa i zastawił drzwi do sklepu. Chwilę później tłum dopadł Kozłowskiego. W rękach błysnęły noże.

„Republika” pisała: „Po chwili Kozłowski, pławiąc się we krwi, dogorywał przed sklepem rzeźnika. Otrzymał dwie rany w bok, trzy w prawą rękę, jedną w głowę i jedną w okolice serca. Bezpośredni sprawcy w osobach: Uznańsklego, Romana Tokarczyka i dwóch braci Gontów - wszyscy z Młodzieniaszka - otarłszy ze krwi noże, udali się najspokojniej z powrotem na zabawę. Żona Kozłowskiego, na widok konającego męża, zemdlała”. Odwieziono ją do domu.

Ktoś z majówkowiczów pobiegł po sołtysa Woli Zaradzyńskiej, obudził go i sprowadził przed sklep. Sołtys obejrzał rannego, mocno się wystraszył i kazał Redzyni czym prędzej jechać wozem do posterunku w Widzewie, powiadomić policję państwową.

Kmiotek Redzynia zaprzągł konie, lecz nie miał zamiaru gnać na posterunek. Obawiał się, że za nielegalną zabawę z nielegalnym wyszynkiem i nielegalną loterią fantową posiedzi w więzieniu przez co najmniej roczek. Sądowy proces był nieuchronny. Dlatego zamiast do Widzewa, kmiotek pognał konie do lasu, gdzie się zdrzemnął.

 

Niech ranny skona

Dwie godziny później Andrzej Redzynia wrócił do Woli Zaradzyńskiej. Oświadczył, że na posterunku nikogo nie zastał. Na ziemi przed sklepem rzeźnika wciąż leżał broczący krwią Kozłowski. „Republika” pisała: „Jako fakt godny napiętnowania, świadczący o zaniku uczuć ludzkich pośród włościan, należy zanotować ich obojętność na cierpienia ludzkie. Nie chce się po prostu uwierzyć, że we wsi posiadającej kilkadziesiąt domostw, nie znalazł się ani jeden włościanin, któryby chciał odwieść konającego do szpitala w mieście odległym zaledwie o 2 kilometry”.

Redzynia nie chciał zawieźć rannego do szpitala w Pabianicach. Tłumaczył, że zaprzęgowe konie są zmęczone całodzienną harówką w polu i nocną wyprawą na posterunek w Widzewie. Krwawiący Kozłowski leżał przed sklepem rzeźnika do godziny 6:30 rano, gdy stracił przytomność i ledwie oddychał.

„Republika” pisała: „Nie znalazł się nawet nikt litościwy, co by mu podał szklankę wody. Dopiero rano, dzięki zdecydowanej postawie sołtysa, Redzynia, zagrożony represjami karnymi, odwiózł Kozłowskiego do miasta. Niestety, z upływu krwi ranny zmarł w drodze. Policja powiatu łaskiego wszczęła energiczne śledztwo, w wyniku którego jako bezpośrednich sprawców zbrodni, aresztowano Uznańskiego, Tokarczyka i braci Gontów.