„Niezwykła zbrodnia wydarzyła się na szosie pod Pabianicami, gdzie nieujęty dotychczas wieśniak dokonał zabójstwa, świadczącego o krańcowym rozpasaniu i zupełnym nieposzanowaniu życia ludzkiego” – 14 stycznia 1934 roku pisał dziennik „Ilustrowana Republika” w artykule pt. „Strzelający cham”.

„Tło zbrodni było następujące: wysoki nasyp kolejowy pod wsią Karniszewice młodzież z Pabianic i okolicy wyzyskuje zimą jako doskonały tor saneczkowy” – informowała gazeta. „Onegdaj o zmierzchu grono młodzieży zabawiało się saneczkowaniem. W pewnej chwili drogą przy nasypie kolejowym przejeżdżał wóz chłopski. Dwaj młodzieńcy, nie pytając o zgodę woźnicy, przyczepili do wozu swe saneczki. Zauważywszy to, krewki wieśniak usiłował batem odpędzić intruzów, jednak bez skutku. Zdenerwowany wieśniak wydobył rewolwer i wystrzelił w kierunku młodzieńców”.

Jeden strzał był śmiertelny. Kula trafiła w pierś 21-letniego Józefa Adamkiewicza, mieszkańca domu przy ulicy Słowackiego. Młodzieniec padł na śnieg, obficie krwawiąc.

Wybuchła panika. „Korzystając z zamieszania, bestialski chłop podciął konie i zbiegł” – pisała prasa. „Zwłoki zabitego przewieziono do miejskiej kostnicy. Policja podjęła pościg za zbrodniczym wieśniakiem. Niezawodnie w najbliższych godzinach zostanie ten cyniczny morderca ujęty”. Według jednej z gazet sprawcą zabójstwa był chłop ze wsi Petrykozy.

Jednak po tygodniowym śledztwie policjanci bezradnie rozłożyli ręce. Zeznania świadków były sprzeczne, a ślady na śniegu zatarły płozy sań i koła furmanek. Dopiero w marcu na posterunek policji przyszedł rolnik Franciszek Bartosik. Jak się okazało, Bartosik siedział na wozie, z którego dwa miesiące temu padły strzały. Ale nie on strzelał z rewolweru. Zrobił to woźnica i gospodarz z tej samej wsi - Tadeusz Kegler. Furmanką jechała też narzeczona Keglera.

Franciszek Bartosik przysięgał, że nie miał pojęcia o zastrzeleniu saneczkarza. Myślał, że sąsiad Kegler strzela „ślepakami” na postrach, by spłoszyć natrętnych saneczkarzy. Dopiero kiedy w marcu dowiedział się o tragedii, czym prędzej pobiegł na posterunek policji, gdzie złożył zeznania. Keglera zatrzymano. „Morderca sportowca aresztowany” – nazajutrz pisał „Głos Poranny”.

 

„Bo mnie zdenerwował”

 Tadeusz Kegler doskonale wiedział, że zabił młodego człowieka. Mimo to ani on, ani narzeczona nie zamierzali zgłosić się na policję. Liczyli, że sprawa „przycichnie”. „Człowiek to nie wróbel, do którego można bezkarnie strzelać!” – grzmiała prasa w przeddzień sądowego procesu Keglera.

Przed sadem okręgowym Tadeusza Keglera bronił mecenas Forelle, uchodzący za adwokata drogiego. Oskarżony nie przyznał się do winy. Za wskazówkami mecenasa oświadczył, że działał w obronie koniecznej. „Uprzedzałem tego saneczkarza, że będzie strzelał, na co on prowokował mnie okrzykami, drwił ze mnie i nie chciał odejść od wozu. Zdenerwował mnie” – zeznał Kegler.

Oskarżony upierał się, że pierwszy strzał oddał w powietrze. Ale saneczkarz się nie wystraszył. „Uznałem, że napada na mnie” – stwierdził. A mecenas Forelle wyszukał w kryminalnych kartotekach, że zastrzelony Józef Adamkiewicz „był źle notowany w policji”.

„Woźnica okładał Józka batem, a potem spod kożucha wydobył rewolwer. Po trzecim strzale z rewolweru Józek padł na śnieg, wołając pomocy już tylko słabym głosem” – zeznał jeden ze świadków tragedii, też saneczkarz. „Zaś woźnica podciął konie i umknął”.

 

W obronie własnej?

Rozprawie przewodniczył wiceprezes sądu - Illinicz. Sąd odrzucił powództwo cywilne matki zabitego, która domagała się dużego odszkodowania za śmierć Józka. Jeszcze tego samego dnia „po dłuższej naradzie sąd ogłosił wyrok skazujący Tadeusza Keglera za przekroczenie obrony koniecznej na rok wiezienia” – pisał dziennik „Echo”.

Po łagodnym wyroku, który zdumiał sądową publikę, matka Józefa Adamkiewicza dostała ataku histerii. „Spazmując i lamentując, nieszczęśliwa kobieta poczęła ze siebie zdzierać odzież. Dopiero interwencja policji położyła kres tej niezwyklej scenie” – pisała prasa.