Pokombinujesz, to się napijesz

Jak wiadomo nie od dziś, ludzie różne nałogi mają. Jedni do pijaństwa, inni do kradzieży, a jeszcze inni do płatania figli komu popadnie. Rzecz się ma zgoła inaczej, jeśli te dwa najbardziej aspołeczne nawyki idą ze sobą w parze. I wtedy sprawa wygląda tak, że chcąc się napić wódeczki, trzeba najpierw ją „skombinować”, czyli po prostu ukraść. I tę właśnie maksymę stosował od dłuższego czasu niejaki Kazimierz O. z ulicy Grunwaldzkiej, a zatrudniony w pabianickim Zakładzie Pogrzebowym. Ów pan O. to stary złodziej recydywista, dobrze znany organom ścigania jako niepoprawny złodziej i pijak. Jeśli więc tak dobrze znany jest obywatel O. w naszym mieście, to może należałoby go zawsze mieć „na oku”, aby czegoś nie zwędził w stanie upojenia alkoholowego, no i przede wszystkim nie wolno mu powierzać pod opiekę mienia społecznego.

Aż dziwne, że odmiennego zdania był pracodawca Kazimierza O., który uważał go za człowieka sumiennego i uczciwego. W związku z tym zlecił mu odprowadzać do banku dość poważne kwoty pieniędzy z dziennych utargów. Takiej okazji pan O. nie mógł przegapić. Skwapliwie korzystał z każdej nadarzającej się wyprawy do banku, a otrzymaną sumę z zakładu „uszczuplał” o kilkaset złotych. Początkowo robił to bardzo ostrożnie, przywłaszczając sobie niewielkie kwoty, ale cóż, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Skoro małe sumy nikogo nie zaniepokoiły, to czemu nie spróbować więcej. Z czasem nasz złodziej dublował, a nawet potrajał swoje sumki i niedługo potem brał już cały tysiączek. W ciągu nieco ponad pół roku przyswoił sobie prawie 8 tysięcy, fałszując dowody wpłat do banku. Pieniążki szły na to i na tamto, ale głównie na wódeczkę.

Znamienne jest, że przez tak długi czas nikt z Zakładu Pogrzebowego nie sprawdzał tych dowodów, a nawet nie zainteresował się wpłatami dokonywanymi przez Kazimierza O. Zachodzi więc pytanie, czy tylko on jest winien, czy zarząd pogrzebowego nie dopuścił się uchybień, czy dopełnił swych obowiązków w przedmiocie zabezpieczenia mienia społecznego przed rozgrabieniem? Stąd płynie nauka, nie stwarzaj złodziejowi okazji, a dochód narodowy będzie większy.

Obywatel Kazimierz O. przebywa obecnie w więzieniu oczekując na rozprawę.

Dobrana para

Młody, niespełna 20-letni mieszkaniec Łodzi Romuald S. przyjechał do Pabianic na akcję żniwną, na której to imprezie poznał młodą pabianiczankę z ul. Konstantynowskiej. Znajomość niebawem przekształciła się w romans, chodzili razem na spacery, do kina. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Łodzianin wracając z randek późnymi wieczorami postanowił urozmaicić sobie czas i okradał warsztaty pabianickich chałupników. „Zawód” włamywacza rozpoczął wraz z nastaniem romansu – wiadomo, przyjemne z pożytecznym. Do spółki zaprosił 18-letniego Leszka G. i razem okradali, w drodze powrotnej ze schadzek, tkaczy z ulicy Konstantynowskiej.

Młodociani włamywacze spłoszeni raz przez dozorcę nocnego zdołali tym razem uciec. Nie odstraszyło to ich jednak, bo już kilkanaście minut później dokonali włamania do warsztatu przy Maślanej 3, zabierając kilkanaście metrów tkaniny z krosien. Kolejnym miejscem działania okazał się warsztat niejakiego Stefana K., z którego skradli 20 metrów stylonu i gotówkę. Po kilku tygodniach pan S. wrócił do tego samego tkacza, tym razem zabierając mu 40 metrów stylonu i zegarek kieszonkowy warty 1000 zł i 400 zł w gotówce.

Dotychczasowe kradzieże i zdobyte pieniądze od paserów nie zaspokoiły potrzeb Romualda. I co prawda romans się skończył, ale łodzianin nadal chętnie przyjeżdżał do Pabianic dokonując kolejnych rabunków. Tym razem przedostał się po tyczce na dach i przez dymnik do magazynu tkaczy przy Warszawskiej 90, wynosząc łupy w postaci 12 kilogramów przędzy oraz 100 metrów nylonu. Kolejnym razem pan S. wziął sobie do spółki innego pana S. - Henryka. I razem dokonali włamu do Spółdzielni Inwalidów im. J. Dąbrowskiego przy Konstantynowskiej, rabując 90 metrów tafty, 65 kg przędzy jedwabnej i zegar ścienny. I na tym koniec, to pierwszy i ostatni wyczyn spółki panów S. Po wyjściu z łupem zatrzymani zostali bowiem przez patrol milicyjny i siedzą obecnie w areszcie oczekując na rozprawę.

To nie doktor Judym

Pewnego razu zdarzyła się w naszym mieście ot, taka zwykła historia: państwu B. zachorowało dziecko. Mały, rozkoszny dwulatek Jacuś o kędzierzawej główce i ciemnych jak węgielki oczkach. Czterdzieści stopni gorączki i małe płucka pracują szybko łapiąc oddech. Rodzice B. zaniepokojeni stanem swojej pociechy, a jednocześnie nie chcąc sprawiać kłopotu Pogotowiu Ratunkowemu, ubrali ciepło chłopca i sami udali się do stacji przyjęć.

Była niedziela, godzina siódma wieczorem. Mieli pecha, trafili na młodego i bardzo zajętego lekarza, zajętego… wydawać by się mogło – bardzo ważną i interesującą rozmową: - Czy lepiej ci teraz w internacie? Zadzwoń do mnie, jak będziesz miała dyżur… Siostra zwraca uwagę lekarzowi, że rodzice z dzieckiem czekają. Lekarz macha ręką, by mu nie przeszkadzano. Współczująca siostra otwiera okienko i zaprasza rodzinę, aby spoczęła – pan doktor rozmawia przez telefon – usprawiedliwia go. Siostra zamyka okienko. W tle nadal toczy się rozmowa lekarza: - No wiesz, nie myśl o mnie tak źle… Może moglibyśmy się spotkać?

A państwo B. z chorym dzieckiem nadal czekają, ale już nieco podrażnieni zaistniałą sytuacją. Pan doktor nie przerywając rozmowy pyta, co się stało. Rodzice proszą o zbadanie dziecka, ma czterdzieści stopni gorączki. Lekarz karze czekać i wraca do rozmowy: - Słuchaj, daj mi swój numer telefonu, zapamiętam 25-10- …, a to łatwy… Zadzwoń do mnie po 21.00.

Bardzo „ważna” rozmowa nareszcie dobiega końca i młody, nieco podniecony telefonicznym flircikiem lekarz, zbadał małego Jacusia i orzekł – angina. Trzy razy przy tym pytając, jaka ta gorączka, no cóż w końcu łatwiej zapamiętać 25-10 niż 40 stopni gorączki. W roztargnieniu zapomniał zapisać recepty, a może nie chciał podawać swojego nazwiska? Może… Niemniej, żeby tego było mało, pan lekarz pomylił się także w diagnozie, bo to nie była angina, lecz zapalenie oskrzeli, zatem może i lepiej, że zapomniał o recepcie. Pytanie: czy młodzi lekarze nie mają ani jednej z cnót doktora Judyma?

Według opowiadania strapionej matki ku przestrodze innych… (wypadek miał miejsce 9 lutego 1958 r.)