„Wiadomość o morderstwie wywołała wielkie wrażenie w mieście. Przed fabryką poczęły gromadzić się tłumy publiczności, oczekującej na wyprowadzenie mordercy” - w marcu 1929 roku relacjonował dziennik „Republika”. „Poroszenie było tym większe, iż zamordowany Józef Otto był człowiekiem dobrym, cieszącym się poważaniem i mającym wielu przyjaciół w Pabianicach, także wśród robotników”.

Tragiczne zdarzenie w tkalni nad Dobrzynką opisywały co większe gazety. Do Pabianic zjechali dziennikarze z Łodzi i Warszawy. A było tak: „W fabryce Kruschego i Endera od 33 lat pracował majster, Józef Otto (53 lata). Na oddziale przygotowawczym (w krochmalni) pracował też Onufry Młynarczyk (53 lata), robotnik z 21-letnim stażem, ojciec sześciorga dzieci” – pisała prasa. „Sumienny dotąd robotnik zaskarbił sobie względy firmy, lecz w ostatnich czasach zmieniło się jego usposobienie. Coraz częściej Młynarczyk odwiedzał restauracje i popijał. Zaniedbanie się w obowiązkach było przyczyną zatargów, jakie od pewnego czasu miewał z majstrem”. Onufry często przychodził do pracy pijany.

Majster Otto parokrotnie upominał Młynarczyka, grożąc mu wyrzuceniem z roboty. Gazeta „Echo” pisała: „Rady i przestrogi majstra Młynarczyk przyjmował źle, sądząc, że Otto czyni mu bezpodstawne wymówki. Czuł żal do Otta i szukał sposobności, ażeby zemścić się na rzekomo prześladującym go majstrze”.

1 marca po południu Onufry Młynarczyk przyszedł do fabryki i jak zwykle zajął się pracą. Koledzy zauważyli, że znowu jest nietrzeźwy. Widzieli, że przyniósł wódkę i ukradkiem popijał za maszyną. Zauważył to także majster Otto i zwrócił Młynarczykowi uwagę. Ostrym tonem Otto ostrzegł, że to po raz ostatni. Dochodziła godzina 19.30.

„Prawda, że byłem trochę pijany – zezna później Młynarczyk. „Zmieszałem spirytus z wodą i wypiłem jednego. Ale od południa majster robił mi wymówki, że źle pracuję, a nie miał racji, gdyż sumiennie spełniałem swe obowiązki. W pewnej chwili Otto oświadczył groźnie, że wydali mnie z pracy. Zdenerwowałem się do tego stopnia, że straciłem panowania nad sobą i porwałem z podłogi ciężki żelazny wałek do maszyny. Nie pamiętam, co się potem ze mną działo”.

Teraz zdarzenia potoczyły się błyskawicznie. Rozwścieczony Młynarczyk zdzielił majstra wałkiem w głowę. Dwa razy. Trzeci cios spadł na piersi majstra, bo Otto osuwał się na podłogę, tracąc przytomność. A Młynarczyk wciąż bił. Na oślep. „Z roztrzaskanej czaszki majstra wypływał mózg” – doniosła prasa.

 

Onufry, bój się Boga!

Przybiegli robotnicy, zaalarmowani rozpaczliwym krzykiem majstra. Ktoś wezwał lekarza, ktoś inny pobiegł zawiadomić dyrektora fabryki. Konającego majstra wyniesiono do fabrycznego ambulatorium, a stamtąd zabrano do szpitala miejskiego.

„Onegdaj o 7.30 po południu, gdy siedziałem u siebie w gabinecie, zawiadomiono mnie, że w krochmalniami zdarzył się wypadek” – opowiadał dyrektor, inżynier Ryszard Kannenberg. „Udałem się natychmiast do sali fabrycznej. Przed jedną z maszyn ujrzałem kałużę krwi. Nikt z robotników nie chciał mi powiedzieć, co się stało. Dopiero po kilku minutach jeden z majstrów wyznał, że widział jak Młynarczyk bił Otta po głowie żelazną sztabą”. Ów majster szlochał: „Onufry, coś ty zrobił! Bój się Boga!”.

Gdy dyrektor wrócił do gabinetu, w drzwiach stał zabójca. „Przyszedł sam, nie wzywany” – opowiadał inż. Kannenberg”. „Zbliżył się do mnie żołnierskim krokiem i skłonił nisko. Powiedział, że musiał uderzyć majstra, bo Otto bardzo mu ubliżył”.

Gdy skończyli rozmowę, w korytarzu już czekali policjanci. „Na ich widok Młynarczyk drgnął, lecz szybko się opanował i posłusznie udał się do komisariatu” – pisał „Express Ilustrowany”. Wkrótce ze szpitala nadeszła wiadomość, że Józef Otto skonał.

Nazajutrz dziennikarz „Expressu Wieczornego” odnalazł rodzinę zabitego majstra. „Ottowie zajmują jednopokojowe mieszkanko przy Kościuszki 4/6” – pisał. „Zastajemy tam p. Ottową i syna, ucznia gimnazjum. Nieszczęśliwa wdowa, łkając, rozpoczyna opowieść: Mąż mój w ostatnich tygodniach był bardzo ciężko chory. Lekarze myśleli, że nie utrzymają go przy życiu. Wyzdrowiał jednak i drugiego dnia po powrocie do pracy został zamordowany... Nie znałam Młynarczyka. Mąż nigdy nie miał wrogów. Był nadzwyczaj spokojnym człowiekiem, robotnicy go ubóstwiali. W piątek udał się do pracy w południe. Był w doskonałym usposobieniu. Wieczorem czekałam na niego z kolacją. Około ósmej przyszli mi powiedzieć o nieszczęściu. Pobiegłam do szpitala. Widziałam go jeszcze. Miał zmiażdżoną całą czaszkę. Naszą rodzinę prześladują nieszczęścia. Przed kilku laty zmarła w Prusach córka, później 18-letni syn. Zostałam na świecie tylko z jednym chłopcem”.

Reporter dotarł też do rodziny zabójcy. „W domu Młynarczyków przy Narutowicza 6 zastajemy jego żonę i jednego z synów. Młynarczykowa jest ciężko chora. Wiadomość o strasznym czynie męża zwaliła ją z nóg. Rodzina zajmuje dwupokojowe, przyzwoicie umeblowane mieszkanko. Ma sześcioro dzieci. Jeden z synów był swego czasu naczelnikiem straży ogniowej w Dłutowie, obecnie jest buchalterem w firmie Kindler. Starszy syn i córka pracują w fabryce Kruschego, pozostałe dzieci chodzą do szkoły”.

 

Wyrok na zabójcę

Cztery miesiące później Onufry Młynarczyk stanął przed sądem okręgowym. Sprawę rozważał sędziego Arnold (przewodniczący) w asyście sędziów: Łozińskiego i Brauna. „Młynarczyk przyznał się do winy” – pisała „Ilustrowana Republika”. „Przed sąd wezwano kilkunastu świadków - majstrów i robotników z zakładów Krusche i Ender. Wszyscy wyrażali się bardzo dobrze zarówno o zamordowanym, jak i o zabójcy”.

Surowej kary dla oskarżonego domagał się prokurator Szczech. Z kolei obrońca Młynarczyka - mecenas Kobyliński, powołał się na zeznania świadków, dowodząc, że oskarżony dokonał zbrodni pod wpływem silnego wzburzenia. Miała to być okoliczność łagodząca.

„Po przemówieniach stron sąd udał się na naradę i ogłosił wyrok, mocą którego Młynarczyk został skazany na 4 lata więzienia” – relacjonowała „Republika”. „Wdowie po zabitym majstrze przysądzono powództwo cywilne w wysokości 600 zł. Młynarczyk przyjął wyrok spokojnie”.

Sześć lat później robotnik z fabryki Kruschego i Endera zastrzelił na ulicy dyrektora Kannenberga.