W styczniu 1935 roku powiesił się zamożny pabianicki fabrykant, 65-letni Icze Wolf Boruchowicz. Do desperackiego czynu pchnęła go prawdopodobnie ciężka choroba. Martwego Boruchowicza znaleźli pracownicy porannej zmiany fabryczki wełnianej przy ulicy Konstantynowskiej 84. Wisiał pod dachem tkalni, którą prowadził od niemal trzydziestu lat.

Pogrzebem religijnego Żyda zajęli się jego spadkobiercy: syn Jakub Boruchowicz i zięć Szolim Alter Truskolaski. Ten drugi też był przemysłowcem, miał przędzalnię i tkalnię, zatrudniające kilkudziesięciu robotników. W Pabianicach Truskolaski uchodził za wyjątkowego skąpca i wyzyskiwacza. Inspekcje pracy parokrotnie karały go za bałagan w firmie i samowolne wydłużanie dniówek pracownikom.

Majątek samobójcy szacowano w mieście na grubo ponad 100 tysięcy złotych. Gdy wieść o nieszczęściu u Boruchowiczów dotarła do gminy wyznaniowej żydowskiej, w jej biurze przy ul. Warszawskiej natychmiast zwołano zebranie. Skrupulatnie opisał to dziennik „Orędownik”:

„Żydzi pabianiccy poczęli naciskać na zarząd gminy wyznaniowej, aby od obu spadkobierców Boruchowicza pobrać 15.000 złotych na koszty pogrzebu i miejsce na cmentarzu. A to dlatego, iż spadkobiercy znani byli jako nie dający nic na społeczne cele żydowskie”.

Gdy Boruchowicz junior i Truskolaski przyszli do gminy załatwić sprawy pogrzebowe, ze zdumieniem dowiedzieli się, że za miejsce na cmentarzu muszą zapłacić… 15.000 zł (równowartość dwóch porządnych samochodów osobowych). „Jeśli nie dacie tyle, ile chcemy, zmarły spocznie pod płotem” – usłyszeli. „Według rytuału żydowskiego, pochowanie przy płocie jest nie tyle obrazą dla nieboszczyka, ile dla jego rodziny” – wyjaśnił „Głos Poranny”, opisując perypetie rodziny zmarłego fabrykanta.

Boruchowicz i Truskolaski rozzłościli się. Wybuchła awantura doskonale słyszana w sąsiednich kamienicach. Świadkowie mówili, że padło mnóstwo przekleństw, wyzwisk i gróźb. Spadkobiercy przemysłowca poszarpali się z członkami zarządu gminy i biuralistami. Wezwano lekarza, który opatrzył poszkodowanych. Dopiero po kilku godzinach osiągnięto porozumienie.

Za placyk na cmentarzu gmina żydowska pobrała najwyższą dozwoloną polskim prawem opłatę – 1.000 zł. Od syna i zięcia zmarłego wzięła też weksle na 400 zł – jako darowiznę na cele dobroczynne. „W ten sposób po zażegnaniu zatargu fabrykant został pochowany na bardziej honorowym miejscu” – donosił „Głos Poranny”.

 

Nie damy ani grosza!

Zaraz po pogrzebie Jakub Boruchowicz i Szolim Alter Truskolaski poszli do prokuratora. Zgodnie zeznali, iż są ofiarami pazerności gminy żydowskiej, która wyłudziła od nich weksle. Truskolaski wystąpił do sądu, domagając się anulowania weksli za 400 zł wystawionych – jak utrzymywał - pod przymusem.

Sprawę rozpatrywał Sąd Grodzki w Łodzi. Gmina żydowska wynajęła adwokata, który usiłował dowieść, że żądanie 15.000 zł lub weksli za nieduże miejsce na cmentarzu to element starych żydowskich tradycji. Lokalne gazety podzieliły się w opiniach, kto ma rację:

„Głos Poranny” pisał: „Gmina żydowska wskazuje na to, że ofiara weksla na kwotę 400 zł złożona przez p. Truskolaskiego nie była wprawdzie dobrowolna, ale uzyskano ją pod presją opinii publicznej do głębi oburzonej nieludzkim postępowaniem rodziny poważnego przemysłowca”.

Innego zdania był „Orędownik”, donosząc: „Wyjaśnić trzeba, iż wypadki pobierania kilkudziesięciu tysięcy złotych za pogrzeb wśród Żydów nie są odosobnione. Nadwyżkę ponad 1.000 złotych wpłacają zainteresowani dobrowolnie. Ponieważ dobrowolnie ani Boruchowicz, ani Truskolaski nie zgodzili się płacić, wzięto z nich tyle, ile się dało”.

Ostatecznie sąd odrzucił żądanie unieważnienia weksli. Przegrani Truskolaski i Boruchowicz musieli zapłacić 96 zł kosztów sądowych.

 

Bijatyka w biurze

Niedługo potem, we wrześniu 1935 roku, w biurze zarządu gminy żydowskiej przy ul. Warszawskiej wybuchła kolejna awantura. Tym razem poszło o zezwolenie na przebudowanie grobowców rodzinnych. Zezwolenie takie chcieli dostać dwaj kupcy: Josek Lidzbarski z ul. Mariańskiej i jego szwagier Wolf Jelinowicz z ul. Warszawskiej 8. Każdy z nich przyniósł 20 zł na opłaty gminne. Ale biuralista gminy – Josek Lubraniecki, zażądał dużo więcej.

Gdy Lidzbarski i Jelinowicz nie dali, biuralista oświadczył im, że zgody na przebudowanie grobowca nie będzie. Powód? Podczas robót budowlanych mogłyby dojść do uszkodzenia sąsiednich grobów.

Wolf Jelinowicz nie wytrzymał. Potężnym ciosem pięści zwalił z nóg chciwego biuralistę. Chwilę później jego szwagier dopadł spieszącego z odsieczą radcę gminy żydowskiej – Jakuba Szmidta. Po kilku ciosach w głowę i potężnym kopie w zadek radca stracił zęby i padł na podłogę.

Według policyjnego protokołu, masakrze pracowników biura zapobiegło dwóch „stójkowych” z tutejszej policji. Wezwali ich lokatorzy kamienicy. Lidzbarski i Jelinowicz zostali aresztowani.