-Gdyby właściciel odpowiednio zabezpieczył huśtawki, mojemu dziecku nic by się nie stało - twierdzi Maria Wójcik, matka dziewczynki.

Do nieszczęśliwego wypadku doszło w marcu 2000 roku. Trzynastolatka - Izabela Wójcik, poszła do Fikodoro przy ulicy Zamkowej świętować urodziny koleżanki. Dziewczyny zjeżdżały na linach, podwieszonych do grubego stalowego drutu. Nagle Iza przeraźliwie krzyknęła.

- Prawdopodobnie wysoko wyskoczyła, podrzucona przez jedną z koleżanek i zahaczyła palcem o stalową linę - przypuszcza Krzysztof Ciebiada, właściciel Fikodoro.

Ruchomy element huśtawki zmasakrował dziewczynce palec. Szef Fikodoro szybko zawiózł krwawiące dziecko na pogotowie. Stamtąd zawiadomił jej rodziców.

Przyszyli palec do brzucha

- Pan Ciebiada zadzwonił do nas i powiedział, że Iza skaleczyła się w trakcie zabawy - przypomina sobie Maria Wójcik.

Skaleczenie okazało się bardzo poważne. Ruchomy blok, do którego przyczepiona była lina, rozharatał palec aż do kości. Wyrwał mięsień i naruszył ścięgna. Rodzice zawieźli dziewczynę do szpitala im. Matki Polki. Tam lekarze zadecydowali, że niezbędny będzie przeszczep. Aby rana zarosła tkanką, zrobili nacięcie na brzuchu i na dwa tygodnie przyszyli do niego palec.

- Jakby tego było mało, w szpitalu popełniono błąd - mówi matka Izy. - Lekarze nie zauważyli, że palec jest złamany.

Dziewczynce zrobiono prześwietlenie, ale dopiero po zabiegu. Gdy okazało się, że palec jest złamany, na rękę i tułów dziewczynki lekarze założyli gips. Rentgen wykazał także, że w ranie zostało siedem odłamków stalowej liny.

- Została unieruchomiona na kilka tygodni - wspomina matka. - Bez mojej pomocy nie mogła się nawet umyć.

Spowodował obrażenia?

Krzysztof Ciebiada otworzył Fikodoro w styczniu 1999 roku. Choć w niektórych miesiącach salę zabaw odwiedzało nawet 1.000 dzieci, w ciągu trzech lat zdarzyło się tu tylko kilka niegroźnych wypadków.

- Było parę zwichnięć. Raz dziecko złamało rękę - opowiada Ciebiada.

Zjeżdżalnie, tory przeszkód i nadmuchiwane batuty mają niezbędne atesty. Bez nich nie można otworzyć klubu. Poturbowanym dzieciom odszkodowanie wypłacała firma ubezpieczeniowa.

- Myślałem, że i teraz tak będzie,
w końcu po to płacę składki ubezpieczeniowe -
mówi Ciebiada. - Kilka razy próbowałem podać numer do firmy ubezpieczeniowej. Jednak państwo Wójcikowie w ogóle nie chcieli o tym słyszeć.

Maria Wójcik złożyła w prokuraturze doniesienie przeciwko właścicielowi Fikodoro. Prokurator postawił mu zarzut nieumyślnego spowodowania obrażeń ciała. Jeśli sąd uzna jego winę, Ciebiada będzie musiał zapłacić Wójcikom wysokie odszkodowanie.

- Podczas pierwszej rozprawy państwo Wójcikowie żądali trzydziestu tysięcy, teraz stawka wzrosła do pięćdziesięciu - mówi szef Fikodoro.

Tylko operacja

- Nie zależy mi na skazaniu pana Ciebiady. Chcę tylko, by ręka mojego dziecka wyglądała tak, jak dawniej - mówi Maria Wójcik.

Teraz palec wygląda okropnie. Jest zniekształcony, bo złamane i nienastawione kości krzywo się zrosły. W miejscu skaleczenia urosła duża narośl. Aby palec wyglądał tak, jak przed wypadkiem, potrzebna będzie kolejna operacja. Lekarze będą musieli odciąć nadmiar tkanki, a krzywo zrośnięte kości złożyć od nowa.

- Ale na taką operację potrzebne są pieniądze
- mówi matka Izy.

Z roszczeniami rodziców dziecka Krzysztof Ciebiada się nie zgadza.

- Jeśli sąd mnie skaże, musiałby także skazać specjalistę wydającego atesty na przyrządy, które kupiłem - uważa. - Nie mogę też odpowiadać za błędy lekarzy.

Fikodoro znika

W sprawie wypadku w sali zabaw odbyło się już pięć rozpraw. Pabianiccy prokuratorzy dwukrotnie umarzali postępowanie. Ale Wójcikowie odwoływali się do prokuratury wojewódzkiej i akta sprawy wracały do Pabianic. Obie strony sporu liczą, że wyrok zapadnie na kolejnej rozprawie - 1 marca.

Na razie pewne jest tylko jedno - w przyszłym tygodniu nie będzie już Fikodoro. Krzysztof Ciebiada postanowił zamknąć "dziecięcy interes".

- Chciałem, by w Pabianicach było kolorowo i ciekawie. Nie udało się - mówi. - Nigdy na Fikodoro nie zarabiałem, a teraz dobiło mnie to oskarżenie.