Przed wypadkiem Kasia Łągiewczyk była rozbrykaną nastolatką. Lubiła się bawić. Dziś jest poważaną młodą kobietą. Po straszliwych zdarzeniach sprzed 10 lat pozostał niedowład prawej strony ciała i lekkie problemy z wymową. Mówi wolno, stara się mówić wyraźnie.

– Nigdy nie wróci do dawnej formy, ale jest z nami – cieszy się mama, Mirosława Łągiewczyk.

Kasia jest dzielna i uparta. Ukończyła studia wieczorowe na Uniwersytecie Łódzkim, została magistrem marketingu i zarządzania. Pracuje w rodzinnej firmie Łągiewczyków przy ulicy Piotrkowskiej w Łodzi. Piękna blondynka prowadzi sekretariat. Ma pierwszą grupę inwalidzką, ale nie jest jedyną niepełnosprawną w firmie - zakładzie pracy chronionej.

– Jestem szczęśliwa, bo mimo złych rokowań córka aż tyle osiągnęła – mówi pani Mirosława. – Miała tak straszne obrażenia, że lekarze nie dawali jej szansy na przeżycie, nie mówiąc o normalnym życiu. Była obawa, że nie będzie mówić i chodzić. A tu proszę…

Katarzyna nie pamięta wypadku. Tamten dzień, 5 kwietnia 1995 roku, zniknął z jej świadomości.

Nie pamięta, że wieczorem wracała z chłopakiem z hotelu Graf w Dobroniu, gdzie bawili się w gronie przyjaciół. Artur prowadził mercedesa, którego dostał od rodziców. Pędzili przez Górki Dobrońskie, gdy w auto coś uderzyło. Artur gwałtownie zahamował. Samochód zakołysał się, przewrócił na dach i przeleciał nad głębokim wykopem. Ściął dwa drzewa, roztrzaskał się na trzecim i zarył w polu. Na szosie została pogięta rama roweru. Zwłoki rowerzysty bez ręki i nogi znaleziono dopiero nad ranem w rowie.

Kasi i Artura nie dało się wyciągnąć z wraku.

- Przypadek zrządził, że przejeżdżał tamtędy nasz przyjaciel Lech Maląg – wspomina pani Mirosława. – To on wezwał pogotowie i zajął się Kasią.

- Jemu zawdzięczam, że córka żyje – dodaje ojciec, Edward Łągiewczyk.

Artur zginął na miejscu. Nieprzytomną Kasię wydobyli strażacy. Miała urazy głowy, połamane kości i poważne obrażenia wewnętrzne. Karetka zabrała ją do Centrum Zdrowia Matki Polki.

– Nie pamiętam też trzydziestu następnych dni. Byłam w śpiączce – dodaje Katarzyna.

Przeszła kilka operacji. Najdłużej leżała na chirurgii i neurochirurgii.

– Z wdzięczności za ratowanie córki mąż kazał wyremontować cały oddział – mówi pani Mirosława. – Byliśmy gotowi zrobić dla szpitala wszystko.

Po trzech miesiącach Katarzyna chciała wrócić do domu. Lekarze dali zgodę.

– Musiałam codziennie przyjeżdżać do szpitala na pięciogodzinne masaże. Ćwiczyłam nogi i ręce, pływałam – opowiada. – W domu nie dawał mi spokoju Maciek, mój brat. Uczył mnie mówić. Nie pozwalał rozczulać się nad sobą.

Egzamin maturalny Katarzyna zdawała w domu. Wanda Lelonek, dyrektorka liceum w Ksawerowie, pofatygowała się do niej wraz z komisją egzaminacyjną.

– To był niezwykły egzamin – opowiada Katarzyna. – Wypracowanie z polskiego musiałam opowiedzieć. Zadania z matematyki rozwiązywałam na głos.

Wkrótce zapisała się do Wyższej Szkoły Zarządzania i Marketingu w Łodzi. Zdobyła licencjat.

– Nie traktowaliśmy jej ulgowo. Była dobrą studentką. Napisała świetną pracę końcową – zapewnia profesor Szczepan Miłosz, właściciel szkoły.

– Potem poszłam na studia wieczorowe na uniwersytet – opowiada Katarzyna. – W nauce pomagali mi koledzy. Oni szybciej notowali wykłady. Korzystałam z ich notatek, gdy uczyłam się do egzaminów.

Pracę magisterską obroniła w październiku 2001 roku. Pisała o strategii marketingowej rodzinnej firmy.

Teraz marzy o własnej rodzinie.

***

Szymon Sobczyk ma dziś 32 lata i dyplom ukończenia studiów w Szwecji (skandynawistyki). Właśnie rozpoczął kolejne studia - informatykę.

- Po wypadku byłem inwalidą. W Polsce czekała mnie co najwyżej nauka wyplatania koszy albo robienie szczotek – mówi. - Na szczęście czuwały dobre duchy, a zwłaszcza jeden: lektorka szwedzkiego, Anette.

Dzięki niej Szymon wyjechał do Szwecji.

Gdy w wakacje 1996 roku na ulicy 20 Stycznia uderzyła go ciężarówka, był studentem drugiego roku skandynawistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Diagnoza medyczna była wyrokiem: uszkodzenie mózgu i kręgosłupa. Lekarze mówili, że jeśli Szymek przeżyje, będzie roślinką. Przeżył. Kręgosłup miał zgruchotany w trzech miejscach, w 90 procentach stracił wzrok. Do domu wrócił po miesiącu. Uczył się na nowo chodzić, nazywać przedmioty. Obrazy składał jak puzzle, z kawałków. W mózgu zostało mu trochę szwedzkich słów. Chciał wrócić na uczelnię.

- Ale polskie uczelnie nie są przystosowane do potrzeb niepełnosprawnych – uważa.

Dzięki lektorce Anette dostał stypendium w szkole ludowej Asa w Skoldinge, gdzie Szwedzi przygotowują się do nauki na wyższych uczelniach. Miał pokój, komputer i skaner. O nic nie musiał się martwić. Przez 9 miesięcy wkuwał słówka szwedzkie i angielskie, wiedzę o społeczeństwie i kulturze skandynawskiej. Znów był najlepszy. Dostał skierowanie na Uniwersytet Malardalen w Vasteras.

- Musiałem pokryć koszty pobytu w Szwecji, bo studia były bezpłatne – opowiada. - Zacząłem szukać sponsorów.
Znalazł koncern Ericsson. W Vasteras poznał Marie i wkrótce poprosił o jej rękę. W lipcu 2000 roku urodził się ich syn Joakim. Zamieszkali w rodzinnym mieście Marii - Örebro.

- To był trudny okres – wspomina Szymek. - Długo bezskutecznie chodziłem za pracą, korzystając jedynie ze szczodrobliwości szwedzkiego systemu socjalnego. W końcu zapisałem się na studia informatyczne w Örebro.

Jesienią zeszłego roku Szymona znowu dopadło nieszczęście. Miał wypadek rowerowy - skomplikowane złamanie prawego barku. Rehabilitacja wciąż nie jest zakończona, a lekarze nie są zbytnimi optymistami.

- Musiałem przerwać studia, ale przyszedł mi do głowy inny pomysł: otworzyłem własną firmę – opowiada Szymon. - Nic więcej na razie nie powiem, żeby nie zapeszyć…