Dziś na cmentarzu katolickim rodzina, przyjaciele i współpracownicy pożegnali Jacka Marynowskiego, chirurga. Miał 65 lat. Zmarł przez Covid-19, po tygodniowej walce o życie.

Zobacz: Pabianickiego chirurga zabił koronawirus. Lekarz zasłabł na dyżurze

Pogrzeb lekarza odbył się w kaplicy. Uczestniczyli w nim ci, którym doktor Marynowski był bliski. Najbardziej jednak wzruszające było pożegnanie, wygłoszone przez syna lekarza:

- Zebraliśmy się tutaj, aby pożegnać mojego tatę. Czas i okoliczności pogrzebu są wyjątkowe. To właśnie czasy pandemii sprawiły, że mój tata odszedł zdecydowanie za wcześnie. Nie mam tu na myśli jedynie jego wieku, ale także jego życiowe projekty, które realizował. Był jednym z bohaterów naszych czasów, który pomimo ryzyka zakażenia, walczył o zdrowie swoich pacjentów. Także jako kierownik poradni w pabianickim szpitalu, o zapewnienie mieszkańcom naszego miasta możliwie najlepszej opieki medycznej. Był lekarzem - chirurgiem, absolwentem Akademii Medycznej w Łodzi. Lubił być medykiem, lubił dyżurować, lubił być na pierwszej linii. I zawszew był. Bez względu na to, jaką jeszcze inną pracę wykonywał. Od początku związany ze szpitalem w Pabianicach. Proszę mi uwierzyć, że ten szpital był dla niego oczkiem w głowie. W latach 90. został dyrektorem szpitala. W późniejszych latach zarządzał także szpitalami w Łasku i Kutnie. Jak widać nie bał się wyzwań. Był bardzo pracowitym człowiekiem. Proszę mi uwierzyć, że nie pracował tylko, aby utrzymać rodzinę czy realizować ambicje zawodowe. Bez wątpienia pracował też dla ideii. Niech dowodem na to będzie, że był też radnym miejskim pierwszej Rady Miasta Pabianic, a także działaczem społecznym. Tatuś, bo zawsze mówił, byśmy się tak do niego zwracali, był najprościej mówiąc – fajnym człowiekiem. Ciepłym dla rodziny i przyjaciół. Pozytywnym i optymistycznym. Energicznym. Przy stole sypał jak z rękawa historiami ze „starych dobrych czasów”. Udało mu się odwiedzić Florydę, Alaskę, Ziemię Świętą. Prawdziwa dusza towarzystwa. Był harcerzem, od kiedy nasza pamięć sięga. Śpiewanie przy ognisku, obozy Jako tata wymagał od siebie i od nas. Inwestował w naszą edukację. Ostatnie lato wszyscy spędziliśmy w domu w Janowicach, który wybudował dla całej rodziny. Chciał z nami spędzać jak najwięcej czasu. (...) Tam, na górze, ustawi na pewno wszystko i wszystkich tak, żeby było nam tu, na dole, jak najlepiej. Pożegnał mnie słowem: „serwus”. Moim ostatnim pożegnaniem będzie: „Tatusiu, do zobaczenia” - zakończył przemowę łamiącym się głosem.