Weekendowy wypad za miasto był udany, ale jego skutki Paulina z koleżankami zapamiętają bardziej, niż radosny czas. Pojechały do hotelu Magellan (Bronisławów w woj. łódzkim) w weekend między 6 a 8 marca. Było ich 5. Gdy wróciły wszystkie nagle się rozchorowały. Każda miała inne objawy, cztery gorączkowały.

- Nie zawsze jest łatwo ocenić czy jesteśmy zakażeni, czy nie. Objawy nie są jednoznaczne. Ja nie miałam gorączki, ani spadku energii. Miałam jednak problemy z oddychaniem, które mogłabym porównać do astmy i bolało mnie gardło - opowiada 36-letnia Paula Urban, u której potwierdzono zakażenie.

Wtedy już głośno było w mediach o rozprzestrzeniającym się wirusie, więc razem z mamą postanowiły nie wychodzić z domu. Paulina poinformowała o tym lekarza, który kazał monitorować zdrowie. Po drugim telefonie kazali jej przyjechać do szpitala. W tym czasie coraz gorzej czuły się przyjaciółki Pauliny. Po czterech interwencjach rodziców jednej z nich, zabrało ją pogotowie. Kobieta do dziś leży w Szpitalu Wojewódzkim w Zgierzu, podłączona do respiratora i nieprzytomna. Okazało się, że to koronawirus. Po przebadaniu u trzech kobiet potwierdzono COVID-19. Stan każdej był inny. Jedna z kobiet straciła smak i węch. Niektóre z nich miały powyżej 38 stopni gorączki.

- Byłam hospitalizowana, bo mam chorobę autoimmunologiczną. W szpitalu pozostawiono jeszcze jedną koleżankę, a dwie pozostałe zostały objęte kwarantanną. W Zgierzu cały czas jest trzecia z nas, której stan jest określany jako ciężki – opowiada.

Paulina prawie cały czas czuła się dobrze. Nie narzekała też na opiekę szpitalną.

- Opieka jest na wysokim poziomie, lekarze jak do mnie przychodzą to wyglądają niemalże jak kosmici, lub postaci z filmów katastroficznych. Chodzą w kombinezonach, zanim wejdą pokój jest wietrzony. Zapisano mi leki, odizolowano mnie i tak muszę funkcjonować – dodaje. - Pielęgniarka powiedziała mi, że oni jako służba medyczna są przygotowani, aby nieść pomoc, gorzej jednak ze społeczeństwem, które nie słucha i nie wypełnia zaleceń.

Gdy uznano, że kobieta zdrowieje, przewieziono ją do ośrodka w Porszewicach. Tam, mimo bardzo dobrych warunków, zaczęła załamywać się psychicznie.

- Mój mąż w Irlandii, mama w kwarantannie domowej, ja w obcym miejscu, zamknięta już któryś z kolei dzień. Skorzystałam z pomocy psychologicznej. Jeśli ktoś się z czymś takim musi zmierzyć, niech się nie waha, bo to pomaga – mówi.

Przerażają ją kolejne doniesienia ze świata i z kraju. Do tego dochodzi hejt. Wielu ludzi ma pretensje do osób zakażonych. Dlaczego?

- To jest bardzo dziwne. Nikt zakażony o tym na początku nie wie, do tego służba zdrowia reaguje różnie, na początku często uważają, że to nie koronawirus. To nie jest wina osoby chorej, że jest chora – podkreśla.

Przede wszystkim martwi się o przyjaciółkę. Większość osób, z którymi kobiety miały styczność nie zachorowała na COVID-19. Mama Puliny, z którą kobieta spędziła kilka dni zanim trafiła do szpitala, nie jest chora.

- To nas bardzo zdziwiło, ale widocznie ten wirus taki jest. Jedni są na niego bardziej podatni, inni mniej.

Paula Urban apeluje o to, aby nie panikować.

- Spokojnie do tego podchodźmy. Wspierajmy się jako społeczeństwo. Informujmy odpowiednie służby, gdy dzieje się coś niepokojącego.

Paulina Urban wyjdzie na zewnątrz gdy wyzdrowieje i przeprowadzone ponownie testy pokażą dwa razy wynik ujemny.

- Początkowo byłam leczona tabletkami sprowadzanymi z Chin. Tak mówili mi lekarze. Później zaczęto mi podawać produkowany w Pabianicach arechin. Nie mogę się doczekać, kiedy opuszczę ośrodek.

Sanepid w Piotrkowie Trybunalskim zaapelował o zgłaszanie się osób, które w tym czasie były w hotelu Magellan i źle się czują. Od momentu spotkania z zakażonymi minęły jednak 3 tygodnie, więc okres kwarantanny minął.

O Paulinie Urban piszemy również w dzisiejszym, papierowym wydaniu Życia Pabianic(31.03.2020.)