- Jak każdy facet lubię samochody – uśmiecha się Marcin. - Chcę pojeździć bardziej zawodowo.
Od trzech lat trenuje drifting. Ten sport polega na kierowaniu samochodem w zakręcie podczas poślizgu.
- To wymaga sporych umiejętności – dodaje Wosio. – Zabawa jest dość kosztowna.
W dwa i pół roku pabianiczanin „spalił” pół tysiąca opon. Jedna wyścigowa opona firmy Toyo kosztuje około 500 zł. Nowa wystarcza na około 20 minut jazdy po torze.
- Na każde zawody wieziemy cały bus opon – mówi Marcin Śmiałkowski, wulkanizator i właściciel firmy wulkanizacyjnej przy ul. Torowej. - Zużywamy około czterdziestu opon, w tym dziesięć nowych. Dlatego szukamy sponsora.
Na zawodach Marcin Wosio startuje samochodem marki Nissan 200SX S14. Seryjnie wóz ma silnik o mocy 200 koni mechanicznych. Po modyfikacjach jego moc wzrasta do 340 koni. W trasie auto takie pali 10 litrów na sto kilometrów, a na torze – 30 litrów.
- Koszt przeróbek dwukrotnie przekracza wartość auta – dodaje kierowca.
W driftingu bardzo ważny jest napęd na tylne koła auta, obniżone zawieszenie - pozwalające lepiej wyczuć reakcje samochodu, zmodyfikowany silnik. Konieczne są też: mocne sprzęgło i skrzynia biegów. Opony powinny być dobrej jakości. Nie mogą mieć zbyt dużego profilu, co mogłoby spowodować zsunięcie się z felgi.
- Do driftu i na co dzień używam opon marki Toyo - mówi Marcin. - Mają długi przebieg i dobrą przyczepność.
Jak wyglądają zawody?
- Samochód musi pokonać dwa, trzy zakręty w ciągłym poślizgu – tłumaczy Marcin. - Na szczycie każdego zakrętu są słupki. Sędziowie oceniają kąt wychylenia samochodu, prędkość i dynamikę.
Po próbnym przejeździe zawodnik ma trzy oceniane przez sędziów. Najlepszy jest punktowany.
Sukcesy Marcina to 5. miejsce w ubiegłorocznych zawodach w Bydgoszczy. Na koniec sezonu zajmował 19. pozycję. W tym roku zajął 17. miejsce wśród 60 startujących.
Na treningi Wosio jeździ po całej Polsce – tam, gdzie są tory kartingowe. Koszt treningu to około 600 zł.
- Bo nie ma sensu ćwiczyć w terenie nieprzystosowanym do takiej jazdy – tłumaczy Marcin. - Spotkanie z krawężnikiem może kosztować nawet kilka tysięcy złotych.

Drifting wywodzi się z Japonii, gdzie już w latach 60. był uprawiany na górskich serpentynach. Moda na jazdę poślizgami szybko przywędrowała do Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Australii. To Amerykanom zawdzięczamy globalną popularyzację, bo tam przerodziła się w show. Do Europy drifting trafił w pierwszej połowie lat 90.