Kazimierz Ulmann zmarł dziś w nocy. Odszedł ok. godziny 4.00. Tę przykrą wiadomość przekazała nam jego siostra, mieszkająca w Pabianicach – Mariola Zaraś. Kobieta potwierdziła, że przyczyną śmierci 83-letniego brata był koronawirus.

- Miał choroby współistniejące, ale był silnym i wysportowanym mężczyzną. Mimo wieku, nadal aktywnie grał w tenisa – mówi.

Kilka dni wcześniej z powodu Covid-19 zmarła jego żona – Barbara.

- Niedawno przeszła operację biodra, później szybko trafiła na rehabilitacje. Po wypisaniu ze szpitala, wróciła do domu. Niedługo później źle się poczuła, dusiła się – opowiada pabianiczanka.

Kobieta trafiła do szpitala zakaźnego, gdzie zdiagnozowano u niej zakażenie koronawirusem. Niestety, zmarła 20 kwietnia. Kazimierz Ulmann także miał objawy zakażenia, miał duszności.

- Jego również zabrano do szpitala zakaźnego. Walczył prawie tydzień – dodaje pani Mariola.

W Wolfsburg została rodzina państwa Ulmann – córka i wnuczęta. Zostali objęci kwarantanną, choć testy wykazały, że nie są zarażeni.

Małżeństwo pabianiczan mieszkało w Niemczech już prawie 60 lat. Za to regularnie odwiedzali Pabianice. Do mieszkającej tu siostry Marioli, pan Kazimierz pokonywał ponad 750 kilometrów samochodem.

- Jeśli tęskniłem, to tylko za pierogami z serem. Lubię wracać do Pabianic. Jestem tu kilka razy w roku – mówił w 2017 roku pan Kazimierz w rozmowie z Życiem Pabianic. Opowiadał wtedy o swojej pasji i pracy. 23-letni Kasimir Ulmann wyjechał z Pabianic i zaczął pracę w fabryce Volkswagena. Ładował samochody na przyczepy. Gdy po 33 latach odchodził na emeryturę, był już dyrektorem.

***

Dzieciństwo Ulmann spędził przy zbiegu Wiejskiej i Łaskiej. Jeszcze przed wojną jego tata miał tutaj tkalnię. Najpierw z ich krosien schodziły tkaniny ubraniowe. Potem tkali żakardy. Mieszkali na piętrze, nad tkalnią. Dziś w miejscu rodzinnego domu stoi Dom Pomocy Społecznej.

Kasimir Ulmann z żoną Basią i roczną córką Kasią pożegnali Pabianice 56 lat temu.

- Teść walczył pod Monte Cassino, więc po wojnie został w Anglii. Tam dołączyła do niego teściowa. Dlatego pojechaliśmy na Wyspy – wyjawia. - Żona z domu jest Furmańska.

Ale w Wielkiej Brytanii nie mogli legalnie zostać.

- Mój tata był Niemcem. Pamiętam, jak po wojnie dzieci na mnie wołały szwab i wyrzucili mnie ze szkoły podstawowej – przypomina.

Mały Kazimierz skończył Szkołę Podstawową nr 1, a potem poszedł kształcić się do Technikum Włókienniczego w Łodzi przy Żeromskiego. Poznawał techniki włókiennictwa, jak przystało na dziecko z rodziny tkaczy. Niestety, do ich majątku państwo polskie dobrało się w 50. latach i „skarbówka” skonfiskowała tkalnię.

- Gdy skończyłem szkołę, wzięli mnie do wojska. Po wyjściu do cywila udało mi się dostać pracę w Wełnie przy Lipowej. Przez trzy lata siedziałem tu w biurze. Byłem technikiem normowania – mówi, wskazując na budynek dzisiejszego hotelu Fabryka Wełny.

W Pabianicach ma przyjaciół - Zosię i Edwarda Elsnerów, siostrę Mariolę Gralę z rodziną. To do nich przyjeżdża. Odwiedza też groby rodziców, którzy są pochowani na cmentarzu katolickim.

- Ale mieszkać tu bym nie chciał. Lubię pójść na Lipową, do Parku Słowackiego. Zawsze idę na strzelnicę. Ale nie wszędzie jest tak czysto i ładnie. A ja lubię porządek – przyznaje.

To zamiłowanie do dokładności pozwoliło chłopakowi z Pabianic osiągnąć sukces w Niemczech.

- Z powodu pochodzenia ojca Niemca od razu dostałem obywatelstwo. Gdy pojawiłem się w Wolksburgu w 1962 roku, chcieli mnie wysłać do szkoły. Ale ja poszedłem do pracy, bo miałem rodzinę na utrzymaniu. Pięć marek trzymanych w dłoni miało dla mnie wtedy wielką wartość – przyznaje.

Ładował wyprodukowane w Volkswagenie samochody i wysyłał transporty w świat. Pracował po 12 godzin dziennie. W soboty o dwie godziny mniej.

- W Polsce rozpocząłem studia. To była ekonomia, ale ją rzuciłem. Tam ta wiedza mi się przydawała – wyjaśnia. - Do tego zawsze lubiłem mieć wszystko porządnie poukładane. Mówili, że jestem tak dokładny, jakbym ze starych Prus przyjechał, a nie z Polski centralnej.

Konsekwentnie piął się po szczeblach kariery. Na początku 70. lat już pracował w biurze. Gdy po 33 latach odchodził na emeryturę, był dyrektorem logistyki w fabryce Volkswagena w Wolfsburgu.

- Gdy tam przyjechałem, nie znałem niemieckiego. Trochę mówiłem po angielsku. Języka uczyłem się w pracy od mojego kierownika – wyjawia. - A potem zostałem szefem i pracowałem jeszcze więcej. Wtedy już mój niemiecki musiał być perfekcyjny.

Zaczął grać w tenisa. Szło mu tak dobrze, że zrobił licencję trenera i pojawiły się dodatkowe zarobki. Wszedł do zarządu miejskiego klubu tenisowego. Posypały się nagrody ze związku tenisowego. Potem były odznaczenia z urzędu miejskiego za pracę dla lokalnej społeczności. Odszedł po 30 latach, ale w tenisa gra dalej. Teraz tylko dla przyjemności.

 - Lubię porządek i za to mnie ceniono przez całe życie – przyznaje.

Ale największą jego pasją są auta. W tym roku Polskę odwiedził siedząc za kierownicą nowiutkiego vw passata.

- Ma dwulitrowy silnik, 150 KM, automatyczną skrzynię biegów. To diesel. Spala tylko 5 litrów – wylicza zalety auta. - Dostajemy co roku nowe auto od firmy VW. Jest warte około 55.000 euro.

To jego 91. samochód. Zaczynał od garbusa. Nowego.

- Po dwóch latach pracy w Volkswagenie kupiłem pierwsze auto. Pamiętam, że było beżowe. Potem kupiłem drugie, niebieskie – wspomina.

Ulmannowie doczekali się w Niemczech wnucząt. Dziś 23-letnia Natalie studiuje, a 27-letni Christian robi aparaty słuchowe. Ich córka Katarzyna jest urzędnikiem państwowym. Pracuje w Urzędzie Powiatowym, w opiece społecznej.

- Co jest w życiu najważniejsze? Bycie człowiekiem  - przekonuje. - W każdej sytuacji to ważne.