Bohdan Kiełczyński miał domy w Tel-Awiwie, Londynie, Toronto i Nowym Jorku. Po 35 latach tułaczki wrócił do Polski. Tutaj chce spędzić resztę życia.

- Marzyłem o polskiej zieleni i przyjaźniach z dawnych lat - wyjaśnia. - Chciałem zamieszkać na Mazurach albo w górach. Ale wylądowałem na przedmieściach Pabianic. W Łodzi spotkałem swoją drugą miłość Małgorzatę. Kupiliśmy gospodarstwo w Piątkowisku. Żona postanowiła, że tu będzie nasz dom.

Długa i kręta droga do Piątkowiska przez Afrykę i Amerykę Południową rozpoczęła się w 1958 r. Bohdan miał za sobą maturę i nieudany start do szkoły pilotów w Dęblinie. Jego rodzice musieli emigrować.

- Władzom nie podobały się wypowiedzi ojca. Chcieli nas wysłać na "prostowanie kręgosłupa" do Moskwy - wspomina.

Oprócz ciętego języka ojciec Bohdana miał dwa krzyże Virtuti Militari za bohaterstwo. Był partyzantem, dowódcą Batalionów Chłopskich na Zamojszczyźnie. Odważnych i prawdomównych w Polsce wtedy nie potrzebowali. Partyzantowi Kiełczyńskiemu władza dała paszport do Izraela.

- Moja matka była Żydówką, a ojciec stuprocentowym Polakiem - mówi syn partyzanta. - Ja jestem mieszańcem, czyli kundlem.

W Izraelu Kiełczyńscy mieszkali w kibucu.

- To jest prawdziwa komuna - wspomina Bohdan. - Wszyscy pracują dla wspólnego dobra. Nie dostają pensji, tylko drobne kieszonkowe.

Bohdan nie chciał tak żyć. Zaciągnął się na amerykański statek. Przez rok kursował od portu do portu, na dłużej nie opuszczając kotwicy. W Trynidadzie miał dość.

- Do ucieczki namówiłem kolegę, też Polaka - wspomina.

Chcieli dostać się do Wenezueli. Za 200 dolarów tubylcy przewieźli ich łodzią tam, gdzie Orinoko wpada do morza. Powiedzieli, że do najbliższego miasta jest tydzień drogi.

- Szliśmy prawie pół roku - wspomina Kiełczyński.

Szli aż znaleźli chatę na palach, w niej indiańską rodzinę. Dogadali się na migi. Kupili łuki, kanoe i wiosła, hamaki i zapas jedzenia - żywe raki.

- Indianie nauczyli nas pływać w kanoe, co nie jest łatwe - opowiada. - Trzeba siedzieć sztywno i poruszać tylko rękoma. Inaczej łódka wydłubana w pniu drzewa, przewróci się.

Za radą Indian popłynęli w dół Orinoko.

- Komary i moskity cięły nawet przez grube spodnie. Byliśmy spuchnięci jak maskotka firmy oponiarskiej Michelin - wspomina. - Ale uodporniliśmy się na jad owadów.

W dzień płynęli, nocą rozwieszali hamaki między drzewami i próbowali odpocząć. Spali na zmianę, zawsze jeden czuwał.

- Hałas w dżungli jest niemiłosierny, większy niż na torze wyścigów samochodowych - mówi Kiełczyński.

Jedli to, co złowili lub upolowali. Mięso i ryby piekli nad ogniskiem dopóki mieli zapałki. Potem jedli surowe. Spotykali Indian, którzy nie widzieli białego człowieka. Po sześciu miesiącach wędrówki dotarli do mieściny Tukapita. Była tam jedna ulica, posterunek policji, tania tancbuda i kilka sklepików.

- Marzyliśmy o prysznicu i wygodnym łóżku, a trafiliśmy za kratki aresztu. - wspomina. - Złapała nas Guardia National, czyli tamtejsza policja. Gdy się dowiedzieli, że jesteśmy Polakami, wzięli nas za kubańskich szpiegów. Polska była wówczas krajem komunistycznym, a Kuba jest sąsiadem Wenezueli. Groziła nam kulka w łeb.

Pomagał im Hans von Dancer, Niemiec mieszkający w Tukapicie. Był tłumaczem, dokarmiał ich i skontaktował z ambasadą.

- To był oficer SS, który po wojnie uciekł do Ameryki - opowiada Kiełczyński. - Był władcą miasta i okolicy. Miał ogromne gospodarstwo i kilkanaście traktorów. Wszystkie zepsute.

Żaden pracownik esesmana nie umiał zreperować maszyn. Gdy traktor się popsuł, Niemiec kupował następny. Dopiero kolega Kiełczyńskiego, inżynier, naprawił kilka traktorów.

Do Izraela wrócili samolotem. Bohdan ożenił się, zarabiał, malując obrazy. Robił to rzadką techniką air-brush, rozpylając farbę na kartonie. Tworzył erotyczno-seksualne wizje. Pracował w oparach farb, bez maski, przy zamkniętych oknach, bo podmuch powietrza mógł zmienić obraz. Malował umęczonych mężczyzn i zwycięskie, zadowolone kobiety.

- Są umęczeni, bo kobiety żądają, by zawsze byli gotowi spełniać ich zachcianki - tłumaczy.

Obrazy Kiełczyńskiego podobały się kupującym i marszandom. Miał setki wystaw.

- Bywało, że już na wernisażu wieszałem obrazy z karteczką "sprzedane" - wspomina.

Sprzedawał je w galeriach Tel-Awiwu, Londynu, Nowego Jorku, Toronto, Melbourne.

- W Nowym Jorku sprzedałem 54 prace jednego dnia - wspomina.

Jeden obraz kupił Idi Amin - dyktator Ugandy, podejrzewany o ludożerstwo - ale Kiełczyński nie jest z tego dumny.

- Zarabiałem dobrze, ale pieniądze były tylko środkiem do spełnienia marzeń - tłumaczy. - Jeździłem na narty do Vermont i w Alpy. Nurkowałem w Morzu Czerwonym, latałem na motolotni i szybowcach. Objechałem Europę i Afrykę.

Teraz Kiełczyński maluje rzadko, bo zdrowie nie pozwala. Lata pracy bez maski zniszczyły mu płuca. Za to wciąż "poprawia" dom. W ogrodzie zasadził brzozy i klon. Rozwiesił między nimi hamak. Z ręcznie wyrabianych cegieł zbudował taras. Z kłód drewna zrobił stół i krzesła. Do drewnianego płotu przybił deskę z wyrytym nazwiskiem, na furtce przykleił napis "Uwaga, wściekła żona".

- Bo Małgorzata wściekała się, gdy paliłem papierosy - tłumaczy.

Wkrótce przebuduje kuchnię, by wyglądała jak z Dzikiego Zachodu.