ad

Na krańcu ulicy 20 Stycznia „urzęduje” stado smukłych danieli. Zwierzęta biegają po dwuipółhektarowej łące posesji pod numerem 164 A.

- Jak widać, troszkę ich jest, jakieś pięćdziesiąt sztuk – pokazuje Bogdan Kolasiński, człowiek, który całe życie spędził w lesie albo na jego skraju, bo wybrał zawód leśniczego.- W tym roku przybyło mi aż jedenaście młodych.

Bogdan Kolasiński sam dogląda danieli. Pierwsza parka, która w maju 1999 roku zadomowiła się w jego zagrodzie pod Laskiem Miejskim, przyjechała z czeskiej hodowli. Było dramatycznie, bo w transporcie jeden byczek złamał nogę. Udało się go wyleczyć.

Byczek był tak żarłoczny, że pewnego dnia z przejedzenia pękł mu żołądek. Zwierzak zdechł. Kolejne daniele leśniczy kupił latem 1999 roku od Haliny i Antoniego Gucwińskich z ogrodu zoologicznego we Wrocławiu.

- Przyjechały dwie białe łanie i byczek – wspomina. - Dziś już ich nie ma, ale po łące biega potomek „wrocławian”. U mnie daniele czują się jak na stepie, żyją dłużej niż statystyczne piętnaście lat.

Bogdan Kolasiński lubi spotykać się ze swym stadem.

- Jedzą mi z ręki i dają się głaskać - pokazuje.

W pierwszych latach hodowli leśniczy notował ważne wydarzenia z życia podopiecznych: daty przyjazdu zwierząt, choroby, leczenie, śmierć. Daniele miały imiona i rodziców chrzestnych. Leśniczy wybierał im chrzestnych spośród swych dobrych znajomych, zazwyczaj podczas rodzinnych spotkań. Ale gdy stado mocno się powiększyło, stracił rachubę.

Gdy na wybieg dla zwierząt wjeżdża przyczepka wypełniona obierkami warzyw i owoców, całe stado pędzi na wyżerkę. Witaminy są dobre na kondycję i płodność. Z zaprzyjaźnionej przetwórni warzyw i owoców daniele codziennie dostają świeżą karmę.

- Jedzą też siano, a na przekąskę wcinają kasztany i żołędzie – opowiada Bogdan Kolasiński. - To przysmak tych zwierząt. Daniele chętnie pakują pyski również do korytka ze śrutą żyta i kukurydzy.

Utrzymanie stada liczącego pół setki danieli to spore wydatki.

- Nie powiem, jest to hobby kosztowne, ale bardzo przyjemne – mówi Kolasiński.

W zbieraniu kasztanów dla danieli pomagają mu uczniowie z pabianickich szkół. Wdzięczny leśniczy zaprasza dzieciaki na pogadanki o przyrodzie i ognisko z pieczonymi kiełbaskami.

Aby stado nie rozbiegło się po okolicy, potrzebne jest solidne ogrodzenie. Teren dla danieli Kolasiński otoczył siatką. Mimo to zdarza się, że zwierzęta ją rozrywają i wyłażą poza zagrodę. Pochodzą, zajrzą tu i ówdzie, a przed wieczorem wrócą do reszty stada.

Samiec samcowi wilkiem

- Piętnaście lat temu moje daniele uciekły – opowiada Kolasiński. – Błąkały się po lesie, a w zagrodzie zostały tylko młode. Jednak wkrótce matki wróciły do dzieci.

Trzy daniele zawieruszyły się na dłużej, póki włóczące się po okolicy psy nie zagoniły ich do domu.

- Jeden byczek zawędrował aż do Świerczyny pod Dłutowem – wspomina leśniczy. - Ktoś dał mi znać, że się tam kręci. 

Wiosną stado się powiększy. Od połowy października do połowy grudnia u łań trwa ruja. Byki konkurują wtedy o dominację nad żeńską częścią stada i nie są zainteresowane nawet smacznym jedzeniem. Bywało, że walki o samice toczyły się na śmierć i życie.

- Podczas jednej z takich walk samiec przebił płuco rywalowi. Choć rannym zwierzęciem szybko zajął się weterynarz, byka nie udało się uratować – wspomina leśniczy.

Gdy urodzi się młody daniel, przez kilka dni leży w trawie, na uboczu. Matka dochodzi go, dogląda, czuwa nad bezpieczeństwem. Stado też.

- Pod ogrodzenie wybiegu dla danieli dzikie zwierzęta z lasu raczej nie podchodzą, ale zdarzyło się, że kot sąsiadów wybrał się w odwiedziny, by zobaczyć noworodka – opowiada Kolasiński. - Długo u nas nie pobył, bo daniele go pogoniły.

Największym zagrożeniem dla danieli są szwendające się psy. Szczekaniem potrafią wpędzić zwierzę w panikę, a w panice może ono zrobić sobie krzywdę.
 

Co słychać u lamy i szkockich krów

W zagrodzie Osady Rybackiej w Sereczynie pod Pabianicami mieszka prawie sto stworzeń: szkockie krowy, owce, kozy, lama, węgierskie świnie, ptactwo na czele z emu. Najliczniejsze stado tworzą konie i koniki - jest ich dziewiętnaście .

- Konie to moja największa pasja. Póki będę żył, nic się nie zmieni – deklaruje ich właściciel, Wojciech Oleśko. - Mam cztery rasy koni: śląskie, hucuły, kuce szetlandzkie i haflingery (krzyżówki czterech ras). Sprowadziłbym do Sereczyna jeszcze inne zwierzęta, ale wiąże się to z przeorganizowaniem mojej osady, a na to, niestety, brakuje mi czasu.

W styczniu na świat powinno przyjść źrebię. Przy nadawaniu imion źrebiętom panuje zasada, wedle której młode dostaje imię na tę literę, na jaką rozpoczyna się imię matki.

Gdy Wojciech Oleśko mówi do swych koni, konie słuchają go. Bat jest zbędny. Dopiero gdy konie nie chcą współpracować, Oleśko podnosi głos.

- Koń jest pamiętliwy. Jeśli uderzę go batem, odda mi z kopyta prędzej czy później – tłumaczy. - Agresja rodzi agresję. Gdy mówię: wiśta czy hejta, moja Magnolia skręca, nawet nie muszę jej ciągnąć lejcami. Staram się modulować głos.

Wojciech Oleśko dodaje, że hodowla to dla niego frajda. Zostawił dzieciom prowadzenie interesu w Sereczynie, a sam zajął się opieką nad zwierzętami. Uważa, że jeśli człowiek ich nie kocha, nie kocha też siebie. Ze swoimi podopiecznymi często rozmawia. Wie o nich wszystko. W jego zagrodzie nawet osły wolą towarzystwo koni niż osłów.

- Czy wie pani, dlaczego konie rżą? – pyta Oleśko. 

Życie Pabianic numer 50/2019

Zainteresował Cię ten temat?

Cały artykuł przeczytasz w tym wydaniu gazety.

Cena 2,50 zł (przy płatności kartą lub przelewem on-Line) lub 6,15 zł (SMS)