Wszedł na wysokość 6.962 m n.p.m. na Aconcaguę, najwyższy szczyt Ameryki Południowej, zwany Kamiennym Strażnikiem.

- Wspinać zacząłem się, żeby pokonać lęk wysokości – przyznaje. - Miałem wtedy 25 lat i mokre od potu ze strachu ręce. Na kursie wspinaczkowym marzyłem, by wejść chociaż na wysokość pierwszego, drugiego piętra.

Inżynier automatyki Paweł Grzegorczyk jest kierownikiem sekcji elektroników w Philips Lighting Poland w Pabianicach. Przez Internet poznał ludzi, którzy tak jak on marzyli o wyprawie w Andy. W sumie wyruszyło ich dziesięcioro – jedyna kobieta w ekipie Agnieszka Wieczorek i 9 mężczyzn. Z Akademickiego Klubu Górskiego z Łodzi razem z Pawłem były 2 osoby.

- Najpierw musiałem dostać zgodę na 4-tygodniowy urlop z firmy. Kończyłem duży projekt w Philipsie EcoClassic 30, którego wdrażanie trwało prawie 2 lata. Dyrektor Maciej Bartnicki zgodził się, że jak skończymy, mogę jechać – wspomina Paweł.

Nie była to pierwsza wyprawa mężczyzny w wysokie góry. Wcześniej zdobył Marmoladę (3.343 m.) w Dolomitach i Pico De Orizaba Cintlaltepetl (5.636 m.) w Meksyku. Góry zobaczył po raz pierwszy, gdy miał 3 lata.

- Tata nauczył mnie jeździć na nartach i zaraził miłością do gór – wspomina.
Wyprawa rozpoczęła się od małej awantury na lotnisku Santiago de Chile, bo w plecaku podróżnicy mieli... skórki od bananów. Za 67 gramów kazano im zapłacić około 200 euro kary.

- Znam hiszpański, więc prowadziłem wszelkie negocjacje i rozmowy. Wykorzystywałem umiejętności menadżerskie, byśmy mogli taniej i wygodniej podróżować. Kary nie zapłaciliśmy, choć przywóz owoców do Chile jest zabroniony – wyjaśnia.

Tego samego dnia pojechali busem do argentyńskiej Mendozy, gdzie załatwia się pozwolenia, robi zakupy. Stąd, przygotowani do wyprawy, pojechali do Puente del Inca. Na drugi dzień weszli do Parku Narodowego Aconcagua i doliną Horcones marszem przeszli do Bazy Plaza de Mulas (4.200 m n.p.n.).

- Mam to we krwi, że trzeba zawsze wcześniej wiedzieć, co zrobimy w sytuacji kryzysowej – przekonuje. - Jestem zawsze na coś takiego przygotowany. I w górach, i w pracy. Lubię wyszukiwać w projektach słabe punkty i na nie się przygotować. Czterech naszych kolegów zaatakowało szczyt i trzech nie wróciło - wspomina. - Musiałem zejść niżej, by wezwać na pomoc rangersów, czyli miejscowych strażników parku.

Okazało się, że Polacy zabłądzili i spędzili noc na wysokości 6.400 m n.p.m. Wrócili rano z pomocą rangersów. Jednemu z nich, po powrocie do Polski, lekarze musieli amputować trzy odmrożone palce u stóp.

- Wyruszyłem zaatakować szczyt razem z nimi, ale strasznie rozbolały mnie tego dnia odmrożone przed laty palce u stóp. Pomyślałem, że dziś nie dam rady i zawróciłem – opowiada. - W górach trzeba słuchać swojej intuicji. Konieczny jest spokój. Warto trzymać się planu i trzeba obserwować pogodę.


Polacy znani są w Andach. Najtrudniejsze wejście na Aconcagua wiedzie przez Lodowiec Polaków, nazwany tak na cześć naszych wspinaczy.

- Przebywając w ostatnim obozie Berlin na wysokości 5.930 m n.p.m. pewna Argentynka dowiedziawszy się, że jestem Polakiem, chciała ze mną wchodzić na szczyt. Polacy słyną z tego, że są świetnymi alpinistami – wyjaśnia Paweł. - Idąc w góry, jesteśmy przygotowani.

Z powodu aklimatyzacji i wnoszenia sprzętu kilka razy musiał wędrować w górę i w dół między obozami. Na szlaku zgubił z 10 kilogramów.

- Byłem już nieźle zmęczony przebywaniem na wysokości oraz organizacją akcji ratowniczej kolegów, gdy Krzysiek Rąglewski zaproponował, że razem "zaatakujemy" szczyt. Akurat było okienko pogodowe. Można było iść – przyznaje. - W nocy było minus 25 stopni Celsjusza. Wiał silny wiatr.
19 lutego 2010 roku wstali o godz. 5.30 (tamtego czasu). O godz. 7.00 wyruszyli na Aconcaguę. Szli z ostatniej bazy zwanej Berlinem (5.930 m n.p.m.). Szczyt zdobyli dopiero o godz. 19.19.

- Był bardzo silny wiatr. Szło się ciężko. Zajęło nam to ponad 11 godzin. Ostatnie 60 metrów przeszedłem w pół godziny. A mnie się wydawało, że biegnę... Tak się zdarza na wysokościach. Umysł płata figle – wyjaśnia. - Najważniejsza jest aklimatyzacja. U jednych trwa dłużej, u innych krócej. W kolejnej czasie akcji ratowniczej pomagałem sprowadzać Argentyńczyka. Nie wiedział, gdzie jest. W obozie wskazałem mu jego namiot. A on zdziwiony, że to jego. Potem zapytał mnie, co on tu robi. Jadąc na taką wyprawę trzeba się z tym liczyć. U podnóża Aconcaguy nie ma miejsca na partyzantkę.

- Gdy wykupujesz pozwolenie na wejście, płacisz od razu za ubezpieczenie. Jest ono ważne, jeśli przed wejściem w kolejnych bazach poddasz się badaniom – wyjaśnia.

W pierwszej bazie Confluencia (3.350 m n.p.m.) lekarze badają saturację krwi. Gdy jest zła, nie pozwalają wyruszyć dalej. Możesz iść, ale robisz to wtedy na własne ryzyko i ubezpieczenie nie działa. Alpiniści czekają i codziennie poddają się badaniu.

- Tam wszędzie trzeba czekać. Śpi się, je, topi śnieg i czeka na okienko. Chodzi o okienko pogodowe – mówi z uśmiechem. - I tak kilka dni, żeby wreszcie wejść wyżej.

Na tej wysokości trzeba dziennie wypijać od 4 do 5 litrów wody. Nie da rady aż tyle przynieść na plecach. Dlatego trzeba topić śnieg, żeby mieć wodę.

- Jest to bezpieczne, bo nikt nie zanieczyszcza tutaj śniegu. Wyruszając na trasę dostajemy woreczki na odchody. I trzeba je zbierać, a potem znieść na dół – wyjaśnia.

Góry uczą pokory, szacunku i cierpliwego oczekiwania dobrej pogody.

- Uczą też pracy zespołowej, działania w grupie, zaufania – wylicza. - Ludzie gór są zmotywowani do tego, co robią. Są konsekwentni. To się przekłada później na życie zawodowe i osobiste.

Paweł często porównuje to, co robi w pracy z tym, co dzieje się w górach. W tym roku starował w konkursie na dyrektora wydziału w Philipsie. Znalazł się w ścisłej trójce. Choć nie wygrał, dla niego to sukces. Niedawno odebrał Certyfikat Menedżera Województwa Łódzkiego, który po raz pierwszy przyznawała Politechnika Łódzka.

- Jestem rządny sukcesu i w pracy, i w życiu prywatnym – przyznaje. - Ale zawsze analizuję ryzyko. Eliminuję je, a jeśli muszę, przygotowuję się na nie.

Ale na trzęsienie ziemi w Chile Paweł nie był przygotowany.

- Byliśmy 400 km od epicentrum. U nas było 7 w skali Rychtera – wyjaśnia. - Leżałem na łóżku w domu na drewnianych palach. Chwiał się, a jak trzymałem się łóżka, żeby nie spaść. Niesamowite przeżycie.

Wybiegliśmy przed budynek, a tu wszędzie rozsypane domy, gruz.
Potem okazało się, że lotnisko w Santiago de Chile jest zamknięte. Kilometrowa kolejka turystów ustawiła się do punktu linii lotniczych, by przebukować bilety na samolot. Siedem razy polska ekipa musiała dzwonić do Polski, by wreszcie załatwić lot z Buenos Aires w Argentynie. Żeby wylecieć do domu, musieli jechać przez cały kontynent autobusem – 1.225 kilometrów.

- Ostrzegano nas, że po trzęsieniu ziemi przyjdzie tsunami. Ludzie zaczęli uciekać. Pobiegliśmy na dworzec autobusowy, a tu ogromna kolejka i świadomość, że nie starczy biletów dla naszej grupy, by wyjechać. I wtedy zaczęła się znów trząść ziemia. Wszyscy zaczęli uciekać. Ja też. Ale kolega chwycił mnie za ramię i spokojnie mówi: „Jesteśmy pierwsi w kolejce”. Podszedłem do kasjera i po hiszpańsku, spokojnie kupiłem ostatnie bilety – opowiada Paweł. - Chwilę później już jechaliśmy do Buenos Aires.

Z powodu trzęsienia ziemi, urlop z czterech tygodni przedłużył się do ponad pięciu.
- Znajomi pytają mnie często, po co to robię. Po co narażam się na niebezpieczeństwo. Mam jedną odpowiedź: góry pozwalają sprawdzić się w sytuacji ekstremalnej, uwierzyć we własne możliwości, zmierzyć z własnymi słabościami zarówno fizycznymi jak i psychicznymi. To kształtuje człowieka, pokazuje kierunki rozwoju, buduje zaufanie do innych osób i chęć odkrywania nowych rzeczy. W życiu codziennym rzadko mamy taką możliwość skumulowaną w jednym miejscu – zdradza.

Teraz Paweł wybiera się do Meksyku. Nie będzie tam zdobywał szczytów... No, może jeden. Jedzie z wizytą do teściowej.

- Kilka lat temu Philips wysłał mnie na 8 miesięcy do Meksyku, żebym tam wdrażał projekt. Tam poznałem Cinthie. Gdy wróciłem do Polski, znajomość rozwinęła się i dziś jesteśmy już małżeństwem – wyjawia Paweł. - Moją piękna żona jest jak ja elektronikiem. Też pracuje w Philipsie w Pabianicach.