W nocy z 27 na 28 maja w mieszkaniu przy ul. Moniuszki 45 szóstka młodych ludzi zamordowała 35–letniego mężczyznę. Jacek Sz. zginął od dwóch ciosów zadanych kuchennym nożem.


Zmiękli w sądzie
Sąd przy Warszawskiej, poniedziałek 3 czerwca, godzina 12.15. Policjanci wyprowadzają czworo młodych ludzi, skutych kajdankami. Są ubrani w brązowe, więzienne uniformy. Na nogach mają traktory bez sznurówek. To podejrzani o morderstwo. Aresztanci nie próbują zasłaniać twarzy, choć błyskają lampy aparatów fotograficznych. Hardym wzrokiem patrzą ponad głowami policjantów i gapiów. Śmieją się.

Policjanci po kolei prowadzą aresztantów do sali rozpraw. Butni młodzieńcy „miękną” z każdym krokiem. Gdy wchodzą na salę rozpraw, są już przerażeni.

Pierwszy jest Artur G. – wysoki, chudy rudzielec. Po pięciu minutach wychodzi z sali z podniesioną głową. Już nie patrzy tak śmiało. Prokurator zarzuca mu pomoc w dokonaniu zbrodni. To on skombinował rękawiczki i przyniósł nóż z własnej kuchni.

Po nim prowadzą bruneta z fantazyjnie wywiniętą grzywką – Jarosława B. Według policji, to on zadał śmiertelne ciosy nożem. Idzie ze spuszczoną głową.

Ewelina O., podejrzana o współudział w zbrodni, jest szczupła i przygarbiona. Jej drobną twarz okala burza blond włosów. Ma 18 lat i już 3–letnie dziecko. Z sali wychodzi zapłakana. Jako ostatni na salę rozpraw trafił szczupły brunet z tlenioną czupryną – Artur O. Jemu prokurator zarzuca paserstwo i niepowiadomienie o zbrodni.

Jest po godz. 15.00, gdy wszyscy lądują w celi na parterze sądu. Tu będą czekać na decyzję sędziego Jacka Olszowca. Po kilkunastu minutach ciszy z aresztu dobiegają wesołe rozmowy i beztroski śmiech. Jest tak głośno, że strażnik ucisza:
– Spokój! Nie jesteście tutaj sami – krzyczy przez drzwi celi.

Godzina 16.00. Wiadomo już, co postanowił sąd.
– Jest cztery do zera – mówią slangiem policjanci. – To znaczy, że wszyscy trafią za kratki.

Artur O., Artur G., Jarosław B. pojadą do więzienia w Sieradzu. Ewelina O. trzy miesiące spędzi w więzieniu dla kobiet przy ul. Beskidzkiej w Łodzi.

Planowała Natalka
Tymczasem przed sądem zatrzymuje się policyjny polonez. Na tylnej kanapie siedzą dwie drobne blondynki. Mają zaledwie 14 i 15 lat. Są ubrane w biało–niebieskie piżamy
– regulaminowe stroje z izby dziecka w Łodzi. To Justyna O. i Natalia K. – podejrzane o współudział w zabójstwie.

Zasłaniają się zbyt długimi rękawami pasiaków. Policjanci wprowadzają je na schody. Dopiero tutaj dziewczyny odsłaniają twarze. Są rozbawione. Wymieniają łobuzerskie uśmiechy. Nastolatki i eskorta zatrzymują się na drugim piętrze. Na drewnianych ławkach dziewczyny czekają na rozmowę z kuratorem i sędzią. Milczą i tępo gapią się w kamienną podłogę.

O ich losie zdecydować ma sąd rodzinny, bo obie są nieletnie. Prokurator chce, by Natalia odpowiadała jak dorosła. To ona zaplanowała tę zbrodnię. Przygotowała nawet roztwór w strzykawce, żeby obezwładnić ofiarę. Wraz z Eweliną przytrzymywały Jacka Sz., kiedy Jarek zadawał mu ciosy.

14–letnia Justyna nie brała udziału w zbrodni, ale dzieliła się łupem. Wydawała pieniądze ukradzione zamordowanemu.

Sąd zdecydował, że Natalia trafi do poprawczaka w Falenicy. Justyna wróciła do domu.

Porządny gość

Kamienica przy Moniuszki 45. Tutaj mieszkała ofiara zbrodni i jeden z młodocianych zabójców. Zaniedbane podwórko, ciemna klatka schodowa. Na drzwiach mieszkania zamordowanego wisi policyjna taśma z plombą.

– To był porządny gość – mówią mężczyźni siedzący przed domem. – Lubił wypić, ale kto nie lubi.

– Ci młodzi znali go i on znał ich – dodaje ojciec aresztowanego Artura G.

– Mój syn często do niego zaglądał. Robił mu zakupy, bo Jacek nie mógł chodzić. Miał coś z kręgosłupem. Z żoną jesteśmy po rozwodzie od 12 lat. Ja siedzę teraz na wsi.

Jacek Sz. chwalił się sporą gotówką. Wyciągał portfel i pokazywał sąsiadom z kamienicy, jaki jest „bogaty”. Kilka tygodni temu sprzedał działkę rolną w Jadwininie.

– Zabili dla tych pieniędzy – mówi aspirant Dariusz Karpecki z pabianickiej policji.– Nie wiadomo dokładnie, ile pieniędzy mu ukradli. Mogło tego być od 3 do 5 tysięcy zł. Nóż, którym zabili Jacka Sz. ukryli na dworcu Łódź Kaliska. Na dworcu podzielili się też pieniędzmi.

– Mój syn o niczyn nie wiedział – mówi matka Artura O., kolejnego podejrzanego. – Dopiero na dworcu powiedzieli mu, co zrobili i dali pieniądze. Artur nie jest najbystrzejszy. Ma drugą grupę inwalidzką. Najpierw nie chciał wziąć tych pieniędzy, ale się przestraszył, że i jemu mogą coś zrobić, jak już tyle wie.

Mordercy wszystkie pieniądze wydali na kosmetyki, ciuchy, telefony komórkowe, zabawy w dyskotekach i podróże taksówkami. Balowali w Łodzi i w Warszawie.

Spisali zbrodniarzy

Zwłoki znalazła Dorota, była żona Jacka Sz. Kobieta przyszła na ul. Moniuszki we wtorek przed godz. 18.00. Chciała prosić męża o zgodę na wyjazd 12–letniej córki. Na jej pukanie nikt nie odpowiadał. W końcu kobieta otworzyła drzwi własnym kluczem. Jacek Sz. leżał na wersalce, przykryty zakrwawionym kocem.

– Biegły sądowy lekarz stwierdził, że Jacek Sz. zmarł od ciosów nożem zadanych w klatkę piersiową – mówi aspirant Karpecki.

Ustalono, że żył jeszcze 26 maja o godzinie 21.00. O tej porze widzieli go jeszcze sąsiedzi.

Tego dnia Jacek Sz. pił ze swoim sąsiadem z góry 18–letnim Arturem G. i jego kumplami. Młodzi bawili się od piątku. Najpierw pili w mieszkaniu Artura, potem przenieśli się na parter do Jacka Sz. Hałasowali tak bardzo, że sąsiedzi wezwali w końcu policję. Policjanci spisali i pouczyli ich.

– Kiedy dowiedzieliśmy się o zbrodni, wiedzieliśmy kogo szukać – mówi Karpecki.

Tymczasem winni zjawili się na policji sami. Pierwszy zgłosił się w sobotę (1 czerwca) Artur G. Około godziny 12.00 przyszedł Artur O.

– Syna nie było w domu od poniedziałku. Wrócił w sobotę – opowiada matka Artura O. – Powiedzieliśmy mu, że szuka go policja.