W peletonie śmiałków było 12 pabianiczan i małżeństwo z Dłutowa.

Wyruszyli w sobotę o godzinie 7.20 sprzed kościoła Najświętszej Marii Panny.

- Deszcz nam nie przeszkodzi - zapewniała z uśmiechem Maria Kacprzak (54 lata). - Mam już wprawę. Od siedemnastu lat chodzę do Częstochowy z pielgrzymką.

Z Pabianic na Jasna Górę i z powrotem jest prawie 260 kilometrów. Większość rowerzystów obawiała się tak długiej trasy. Sławomir Grzelczyk był pewny siebie. Dla niego to już 6. rowerowa wyprawa do Częstochowy.

- Trasa nie jest trudna - zapewniał. - Wystarczy odrobina chęci.

- Ani trochę nie boję się odległości - zapewniała Stefania Różkiewicz (55 lat). - Codziennie przejeżdżam rowerem 20 kilometrów, bo pracuję w Dobroniu.

Iza Tyran (25 lat) o pielgrzymce dowiedziała się od męża, Przemka. Decyzję podjęli natychmiast.

- Rzadko jeżdżę rowerem, dlatego troszkę się obawiam - wyznała Iza. - Ale lubię wyzwania. No i będzie przy mnie mąż.

Zofia i Henryk Małkusowie do peletonu dołączyli w Dobroniu.

W trasie świetnie radził sobie Jan Błaszczyk (60 lat).

- Ja właściwie nie chodzę, wszędzie jadę rowerem - zdradził sekret żelaznej kondycji.

Jerzy Szumski (67 lat) aż 20 razy maszerował do Częstochowy.

- Skoro dałem radę przejść aż tyle kilometrów, to na pewno dojadę - mówił.

Łukasz Grabarczyk (20 lat) chwalił się, że 260 km rowerem to dla niego zaledwie rozgrzewka.

Paweł Śmiech - najmłodszy uczestnik pielgrzymki, ma 16 lat. Jechał jak burza. Pierwszy pokonywał pagórki.

Najstarszy pielgrzym, 71-letni Stanisław Ruta, zawrócił za Dłutowem.

- Dla mnie ta trasa to pestka - zapewniał wcześniej. - W zeszłym roku przejechałem ją w sześć i pół godziny.

Ale ból nadgarstka po świeżym złamaniu okazał się zbyt silny.

- Lekarz zdjął mi gips tydzień przed wyjazdem i zabronił dalekiej wyprawy - tłumaczył Ruta. - Ale gdybym nie spróbował, nie mógłbym sobie darować.

Pielgrzymka to pomysł Grzegorza Borowca, sympatycznego dozorcy z Pabianic. W zorganizowaniu wyprawy pomógł mu kolega, Andrzej Grabarczyk. Szykowali się od kilku miesięcy.

Grzegorz Borowiec to rekordzista. Aż 30 razy maszerował na Jasną Górę.

- W tym roku wyruszę kolejny raz - zadeklarował z uśmiechem. - Na pierwszą pielgrzymkę poszedłem, gdy miałem siedemnaście lat. W intencji zdrowia dla chorej mamy.

Od 1980 roku nie opuścił żadnej wyprawy.

Śpiwory i odzież na zmianę rodziny wiozły samochodami. W bagażach rowerzystów było tylko jedzenie, napoje i zapasowa dętka.

Planowali 4 odpoczynki po pół godziny każdy. Ale paskudna pogoda pokrzyżowała zamiary.

- Przestało padać dopiero pięć kilometrów przed Częstochową - opowiada Grzegorz Borowiec. - Wcześniej przeżyliśmy oberwanie chmury. Na szczęście, rowery spisały się na medal.

Straszliwie przemokli. Dlatego zatrzymywali się wypić gorącą herbatę. Na Jasnej Górze byli o 18.30.

- Popuchły nam nogi, mocno przemarzliśmy - nie krył Grzegorz Borowiec. - Ale warto było!