ad

„Projekt SOS-Żagiel. Kurs na trzeźwość” powstał w Łodzi. Pomysłodawcą całego projektu jest Grzegorz Paśnikowski - "suchy alkoholik" mieszkający w Rzgowie koło Łodzi.
 

Relacja z rejsu próbnego:

15 kwietnia 2011 (piątek). Początek.
Najpierw Grzegorz pojechał z łódką i ze mną, a później Paweł odstawił samochód do Łodzi. Zbyszek usiadł za kierownicą, Dorota z nim i wyruszyli o 20.00. Na miejscu byli o 24.00. Przywitanie. Machanie ogonem, nie wiedzieli, że jesteśmy z Grzegorzem we dwóch. Ponieważ trochę padało, więc spaliśmy pod mostem. Grzegorz zbudował z listew konstrukcję, na którą można zarzucić plandekę i jest namiot. Wyglądało to jak kram, ale co tam. Jest gdzie mieszkać.
16 kwietnia 2011 (sobota), Łączany
6.00. Poprawka silnika, lepsze umocowanie i wypływamy spod mostu. Grzegorz z Dorotą płyną ze mną na łódce, a Zbyszek asekuruje wyprawę na lądzie. Szczekam na kaczki i łabędzie, i samo szczekanie jest bardzo przyjemne, ale denerwuje mnie, że ptaki wcale się mnie nie boją. No, to teraz szczeknę tak, że usłyszą. Wpadłem do wody. Ratuję się, płynąc do brzegu. Nie zdążyli wykonać manewru „człowiek za burtą”. Zimno. Zabierają mnie na łódkę i dalej. Spotkanie ze Zbyszkiem pod kolejnym mostem. Zbyszek z niezwykłą gracją przyniósł dwa kanistry benzyny po dwadzieścia litrów każdy. Szedł po murku szerokości burty, z której spadłem, a on nie spadł. Był piękny, prawie jak pies.
13.30. Dopływamy do Krakowa. Pierwszy postój. Za nami już dwie śluzy i na każdej zdziwienie panów z obsługi. Jak to, łódka nazywa się „Kurs na trzeźwość”?! A jakby kto pytał, chociaż wiem, że nie zapyta, ja nazywam się Cezar.
Ruszamy z Krakowa 13.45, kolejne dwie śluzy i przygoda. Na pierwszej śluzie za Krakowem spotykamy krakowskich flisaków. Rozbawił ich pomysł, że chcemy przepłynąć całą Wisłę w pięć dni. Słusznie się śmiali. Jarek Kałuża – Szyper (www.flis.info.) wraz z pozostałymi flisakami od tej chwili opiekował się nami do końca spływu. Flisacy podpowiadali nam, gdzie zasięgnąć informacji, ostrzegali przed wiatrem. Oni byli w Krakowie, my na rzece, ale ich wsparcie czuliśmy niczym zefir pchający nas do celu. Podczas całego spływu bardzo przydatna okazała się technika: Internet i telefony komórkowe. Ale i tak szukaliśmy się prawie godzinę.
Drugi postój pod Nowym Brzeskiem przy przepompowni, na 117 kilometrze Wisły. Przepłynęliśmy około 100 km. Koniec płynięcia o 18.30.
17 kwietnia 2011 (niedziela), Nowe Brzesko
Start o 6.45, po dwóch kilometrach, czyli 119 km Wisły, kamienie na całej szerokości. Pokonanie zajęło nam godzinę. Dzięki Jarkowi Kałuży wiedzieliśmy o przeszkodzie i wyszliśmy z tych utrudnień bez szwanku i co ważniejsze bez dziury w łódce.
A co ja przeżyłem! Dorota i Grzegorz ciągnęli łódkę na cumach – podobno z powodu tych kamieni, a mnie zostawili samego na środku bezmiaru wód i w dodatku na smyczy przywiązanej do burty. No, niedoczekanie. Przegryzłem ją, każdą przegryzę, jak będę chciał, i jak porządny pies – na ląd. Cezar na lądzie. Chyba mi podpadli. Około 14.00, na wysokości Szczucina, zepsuł nam się silnik. Wpadliśmy na mieliznę, nabraliśmy piasku i przestało działać chłodzenie. Dwie godziny postoju. W końcu jednak nauczyli się, jak przeczyścić filtry i płyniemy dalej. Ludzie. Mnie oczywiście nie zapytali, co zrobić. Chyba znów mi podpadli. A przecież w domu Grzegorz wydaje się całkiem miły, jak na człowieka.
O 19.00 docieramy do Połańca, zatrzymujemy się przy promie. Przepłynęliśmy tylko około 80 km. Niedobrze. Już wiemy, że rejs to nie będzie pięć dni.
18 kwietnia 2011 (poniedziałek), Połaniec
Start o 7.00, a o 11.30 jesteśmy w Sandomierzu. Przepłynięte kolejne 46 km. I dalej płyniemy, i nic się nie dzieje, i od dzisiaj powinno mówić się, że „nudzę się jak pies na łódce”, a nie w studni. Schodzimy na ląd w Kępie Gosteckiej przy przeprawie promowej około 19.00. Całość trasy 117 km. Nareszcie nic się nie buja i nic nie drży. Oni - Dorota, Grzegorz i Zbyszek, zrobili sobie kiełbaski z grilla. Ładnie pachnie. Ja też pachnę, chociaż padlina, w której się wytarzałem, nie była zbyt świeża. Oni nawet nie darli się, jakby wiedzieli, że tak trzeba. Pilnowałem ich całą noc, niech mają.
19 kwietnia 2011 (wtorek), Kępa Gostecka
Start 5.45. Jeden z najpiękniejszych poranków. Śpiewają ptaki, ludzie piją kawę. Słońce wspina się nad horyzont coraz wyżej i jest coraz cieplej. Przestali się spieszyć i już nie muszę słuchać ich napiętych emocji, jak w dniach poprzednich. Grzegorz wymyślił sterowanie z dziobu, za pomocą linek. Siedzi sobie na krześle, steruje i czasem mnie podrapie za uchem. A może ja tam powinienem siedzieć. Cezar na krześle. A niech sobie siedzi, to w końcu nie tron.
Trzynasta. Grzegorz wypada za burtę w najgłupszy sposób, prosto na plecy. Zupełnie jak bezradne dziecko. Wlazł na łódkę, cały mokry. No, widzisz, jak to jest, jakie miłe jest wpadanie do wody. Zimno, co? Dorota dała mu swoje ubrania – kurtkę, sztormiak. A jak ja wpadłem, to mnie niczego nie dała. Nie wiem, co o tym myśleć. Cumujemy przy brzegu i czekamy na Zbyszka z suchymi ubraniami dla Grzegorza. Wtedy dzieje się coś dziwnego. Dorota niczym Kmicic po spotkaniu z Bogusławem Radziwiłłem wylewa sobie kilka kubłów zimnej wody na głowę. Oni chyba mają silniejszy instynkt stadny niż psy. Żaden pies nie rzuci się do wody, skoro inny wpadł. Raczej odwrotnie, a oni – skoro jeden jest mokry, to drugi też musi. Nie uczą się od siebie, tylko małpują. I to ma być kultura?
Skończyliśmy płynąć o 17.00, po 11 godzinach, w Maciejowicach (Ostrów), 100 km. Zajmują się gospodarstwem. Grzegorz skraca płetwę sterową. Dorota poszła się kąpać (!). Muszę ją dokładnie obwąchać, bo nigdy do końca nie wiadomo, człowiek to, czy foka. Przecież ludzie raczej się nie myją.
20 kwietnia 2011 (środa), Maciejowice (Ostrów)
Start o 6.00. Postój w Warszawie około 1,5 godziny. Postanowiłem, że tutaj kończę współpracę z nimi. Podli, zwabili mnie jedzeniem. Trudno, płyniemy dalej. Później zwiedzamy twierdzę Modlin. Imponujące, ogromne i te maszkarony. Szkoda, że nie jest to czynny zabytek. Płynie się coraz lepiej. Kończymy trasę po 143 kilometrach o 19.00, w Chociszewie, przy dawnej przeprawie promowej.
21 kwietnia 2011 (czwartek), Chociszewo
Nareszcie, pojechali i nie spodziewałem się, że przeżyję tak silne uczucie ulgi. Hurra, nie ma Doroty i Zbyszka. Z Grzegorzem sobie poradziłem. Wystarczyło, że na niego spojrzałem, a zawstydził się, zwolnił. Startujemy o 11.00, jak prawdziwe psy, ba, wilki morskie, rzeczne? W Wyszogrodzie znowu postój, trzy godziny, czas na relaks, dobry obiad, kąpiel i drzemkę. O 19.00 jesteśmy w Płocku, całość trasy 53 km. No i co z tego. To my, psy, prowadzimy tych skośnookich kurdupli wokół bieguna, szlakiem reniferów. Poprowadzę i tych, jak będę chciał.
W nocy mnie nosiło. Tysiące wiosennych zapachów: żaby mają gody, ptaki wiją gniazda lub już siedzą na jajkach, króliki, sarenki rozmnażają się na potęgę. Pachnie seksem, mlekiem, śpiewają słowiki. Wszystko rusza się, szeleści. Młode rośliny zrzucają z siebie ubiegłoroczne, opadłe liście. I w końcu zmarzłem. A Grzegorz taki cieplutki, przykryty po oczy. No to może troszkę obok. A jak obok, to może troszkę pod kołderkę, łapę. A teraz dwie. Tylko cicho i powolutku. A teraz trochę ucho, dwa oddechy i pyszczysko. Świetny facet, ja tu powolutku, a on nic. No, a teraz chłopie posuń się, bo nie tylko tobie ma być wygodnie i cieplutko.
22 kwietnia 2011 (piątek), Płock
Start 7.30 i jak po sznurku do Ciechocinka, na 19.00, razem 88 km. To było straszne. Znowu wpadłem do wody i to w śluzie, w pułapce. Dałem się wyciągnąć na łódkę. I dość tego, nie ma takiej wody, powietrza czy ziemi, które będą upokarzać Cezara bez końca. Nie czytałem w Żywotach sławnych mężów, ani u Plutarcha, ani u Herodota, ani u innych, że Cezar wylądował w Ciechocinku, a ja to zrobiłem. Wracam do domu, a co do rejsu, to powiem, że później nie zdarzyło się nic na tyle ważnego, żeby o tym wspominać. Nie było mnie. Ale skoro mam obowiązek opowiedzieć o wszystkim, to będę opowiadał, choć bez entuzjazmu, bo to będzie o nich.
23 kwietnia 2011 (sobota), Ciechocinek
5.45 start z Ciechocinka, Grzegorz płynie sam. Przerwa na burzę w Grudziądzu. W tym czasie zespół z Łodzi wykonuje manewr odprowadzenia przyczepy kempingowej do bazy i przyprowadzenia do Gdańska lawety, na której wróci łódka. Samochodem jadą Dorota i Andrzej. Przejeżdżają przez Toruń, gdzie wybierają miejsce na wydarzenie związane z rejsem. Wcześniej w Krakowie, Sandomierzu i Warszawie takie miejsca wybrał Zbyszek. W Toruniu jest pięknie. Patrzę na Toruń z perspektywy psiej budy i Łódź to psia buda przy pałacu. Tak to przynajmniej opowiadali. Spotkanie o 20.30 w Gniewie, po 145 km. Płyną naprawdę szybko, bo beze mnie było mu lżej, chociaż smutno. Nie jestem damą do
towarzystwa. Jestem dużym psem, pełnomorskim.
24 kwietnia 2011 (niedziela), Gniew
Start o 6.00. Łódka płynie uporczywie do Gdańska. Gdańsk może tak samo piękny jak Toruń, a u nas – psia buda. Śluza w Przegalinie zamknięta i jedynym sposobem dotarcia do Gdańska jest płynięcie przez otwarte morze. To nie jest potrzebne. Wiemy, że w czerwcu śluza będzie otwarta i wtedy popłyniemy. O 13.00 Grzegorz daje znać, że skończył płynąć i czeka na Dorotę i Andrzeja, cała trasa 77 km. Docierają na miejsce po godzinie i pakują łódkę na lawetę. Pakują, pakują i ślimaczą się z tym, aż portowy zaczyna się denerwować. Andrzej stwierdza, że przykręcanie śrub, śrubek, ciągnięcie lin, to dobra szkoła żeglarstwa. Czuje się, że mnie tam nie ma. Wracają do Łodzi o północy. Załoga, zmieniając się, wpisując rejs w codzienne zajęcia, przepłynęła w czasie od 16 do 24 kwietnia 903 km. Już wiedzą – oni, bo ja chyba zostanę w domu – jak płynąć. To chyba nie moja sprawa. To oni mają „Kurs na trzeźwość”, a ja mam swoje lądowe sprawy, z których nie chcę wytrzeźwieć. Idę poszczekać.