To był upalny koncertowy wieczór, chociaż na zewnątrz rozszalała się zima. Okazuje się, że naturę można oszukać. A to dzięki Comin' to Town. Ci panowie przez czterdzieści minut w pocie czoła starali się przenieść słuchaczy na amerykańskie pustkowie, gdzie szaleje potężny bluesowy huragan.
Koncert w małej sali Artystycznej miał ogromną zaletę: poczucie bliskości z muzykami jest tu o wiele większe niż w zwykłym klubie. Największy rozrabiaka kapeli, zarazem wokalista Łukasz Badowski, bardzo skwapliwie z tego skorzystał, skupiając na sobie uwagę publiczności. To zwierzę sceniczne, które poczuciem humoru zarazi nawet największego smutasa. Wyluzowany, pozytywny wariat! Reszta kapeli też do ponuraków się nie zalicza. Grają pokręconą, połamaną muzykę, nawiązującą do klasyki, ale i czerpiącą z najnowszych pokładów gitarowej alternatywy, zanurzonej w parodii i ironii, z jakiej słynął Frank Zappa. Piorunujące wrażenie zrobił na mnie utwór „Unemployed Blues”. Kompozycja idealnie wyważona, obdarzona mocarnym riffem i nośnym, zapadającym w pamięć punktem kulminacyjnym. Jednym słowem – hit. Zresztą w podobnym tonie można się wypowiadać o kawałkach „Fine Girls” czy „Hoochie Coochie Man".
Zgoła innych wrażeń dostarczył zespół The Madfever, który zagrał półakustycznie i pokazał tę kapelę z innej strony niż dotychczas. Zabrakło potężnego brzmienia, ale były za to fantastyczne porywające melodie. Po raz kolejny podczas tego wieczoru udało się oszukać naturę –  wylądowaliśmy w deszczowym Seattle. Muzyka The Madfever w wielu miejscach ociera się o estetykę grunge'ową. Temperatura występu rosła falowo, zachowując element rockowego szaleństwa.