We wrześniowym biegu charytatywnym pokonała 110 kilometrów – najwięcej spośród 190 zawodników. Dwukrotnie już startowała w jednym z najtrudniejszych ultramaratonów w Polsce – Biegu Rzeźnika. O swojej pasji Alicja Jędraszek opowiada Życiu Pabianic 
 
Biegać zaczęła sześć lat temu… z miłości do gór. By zdobywać coraz wyższe szczyty, chciała poprawić kondycję i wytrzymałość. 
Po kilku miesiącach treningów pobiegła w I Pabianickim Półmaratonie. Od tamtej pory wystartowała jeszcze w kilkudziesięciu biegach, już jako zawodniczka Korony Pabianice. 
Tygodniowo przebiega 60-70 kilometrów, zwykle po lesie, rzadziej po mieście (boisku Włókniarza lub ulicach). By wzmocnić i rozciągnąć ciało przed startami, praktykuje jogę i ćwiczy na siłowni.
Jej „życiówki” to: 46:18 min na 10 km, 1:43:45 h w  półmaratonie i 3:35:12 h w maratonie.
W 2014 r. 78 kilometrów Biegu Rzeźnika pokonała w 13 godzin i 56 minut. Tegoroczną, 82-kilometrową trasę, w 12 godzin i 22 minuty.  
 
W bieszczadzkim ultramaratonie startują najlepsi zawodnicy z Polski. Ty brałaś w nim udział już po raz drugi…
  - Tak, i choć fizycznie byłam znacznie lepiej przygotowana, było ciężko. Już przed startem miałam mnóstwo wątpliwości, podczas biegu popełniłam też dużo błędów żywieniowych - jadłam i piłam za mało. Strasznie marudziłam, a w głowie miałam same czarne scenariusze. To, że ukończyliśmy ten bieg w przyzwoitym czasie, to głównie zasługa rzeźnickiego partnera Krzyśka Stępnia [w Biegu Rzeźnika startuje się parami – przyp. red.], który w drugiej połowie przejął prowadzenie i holował mnie pod górę. 
W biegach ultra, by pokonać kryzysy, trzeba umieć zaakceptować ból, przekroczyć taką granicę, gdy zdajesz sobie sprawę, że jesteś w stanie biec, choć nogi mówią zupełnie coś innego.
 
Co się czuje po przebiegnięciu kilkudziesięciu kilometrów?
- Szczęście i ulgę, że będzie można odpocząć. Regeneracja to najprzyjemniejsza część biegania [śmiech]. 
 
Czym jest dla Ciebie bieganie?
- To przede wszystkim czas tylko dla mnie, forma odpoczynku po pracy, chwila, by pobyć samej z myślami, czasem zaplanować kolejne dni. Kocham moje żywiołowe dzieci, ale godzina czy dwie słuchania ciszy i rytmu kroków działają jak katalizator. 
 
Lubisz rywalizować?
- Oczywiście, na zawodach lubię wyprzedzać, zwłaszcza w końcówce. Ale prawdziwa walka, szczególnie w długich biegach, odbywa się głównie w mojej głowie. Największym moim rywalem jestem ja sama.
Z ogromnym sentymentem wspominam zeszłoroczny start w maratonie w Toruniu. Po 30 kilometrach wbiłam sobie do głowy, że teraz już tylko szybka dycha i meta. Przyspieszyłam, wyprzedziłam dziewczynę, która wcześniej mi uciekła, ale na 40. kilometrze zaczęłam słabnąć. Rywalka znów mnie dogoniła i widziałam, że ma wielki zapas mocy. Zaczęła mnie motywować: „dawaj! dawaj!”. Na chwilę pomagało, ale nogi nie były w stanie przyspieszyć. I wtedy stało się coś niesamowitego – dziewczyna chwyciła mnie za rękę i dosłownie przez kilometr prowadziła tempem jak na 5 kilometrów, a nie maraton! Pod koniec puściłam ją, by zasłużenie wbiegła przede mną na metę, a po jej przekroczeniu rzuciłam się jej na szyję, dziękując. 
Warto dla takich chwil biegać.
 
Jak przezwyciężasz biegowe kryzysy?
- Nie każdy bieg to „życiówka” i warto to zaakceptować, żeby się nie zniechęcać. Wciąż uczę się słuchać swojego ciała, by umieć rozpoznać, kiedy brak chęci na trening wynika z lenistwa, a kiedy organizm wyraźnie mówi, że ciężki bieg nie ma sensu i lepiej go tego dnia zamienić na lekki trucht czy np. jogę.
 
Często miewasz kontuzje?
- Najbardziej bolesne i wymagające najdłuższej przerwy było zapalenie stawu biodrowego 2 lata temu. Rok temu zmagałam się też po raz pierwszy z zapaleniem okostnej kości piszczelowej. Teraz przy niepokojących objawach staram się nie biegać za wszelką cenę, odpuścić na tydzień, rolować i schładzać problematyczne miejsce, a czasem odwiedzić fizjoterapeutę.
 
Jakie masz pasje poza bieganiem?
- Góry. Jest w nich taka siła, która za każdym razem napełnia mnie spokojem i niezwykłą wdzięcznością za to, co mam. Staram się je odwiedzać nie tylko „na biegowo” kilka razy w roku. Poza tym nie jestem w stanie wytrzymać zbyt długo bez jogi. Mój sposób na relaks i oddawanie się pasji to również gotowanie, eksperymentowanie w kuchni. 
 
Skoro o kuchni mowa - stosujesz jakąś specjalną dietę?
- Jem wszystko, ale staram się unikać gotowej żywności przetworzonej i przygotowywać samodzielnie zdrowe posiłki, często bezmięsne.
Moją słabością jest czekolada. 
 
A co jesz i pijesz w trakcie ultramaratonów?
- Same żele energetyczne i batony przy biegach ultra to dla mnie trochę za mało. W ciągu tylu godzin lubię zjeść coś konkretnego i lekkostrawnego, a jednocześnie zapewniającego zastrzyk energii, np. ryż z jabłkami i rodzynkami czy choćby zwykłe kanapki. Piję głównie wodę, bo gotowe izotoniki kiepsko trawię. Czasem przygotowuję swoje - na bazie soku ze świeżej pomarańczy, cytryny, miodu i małej szczypty soli.
 
Twoje największe marzenie związane z bieganiem? 
- Będę wdzięczna losowi, jeśli pozwoli mi biegać czy w inny sposób aktywnie spędzać życie do późnej starości. A jeśli przy okazji uda się odwiedzić ciekawe miejsca na Ziemi, to będzie pięknie. 
Chciałabym też w końcu wystartować w biegu na 5 km - jak dla mnie te krótkie dystanse są najtrudniejsze i najciężej mi się do nich zmobilizować. Ale główne marzenia wiążą się jednak z tymi dłuższymi niż dotychczasowe startami.
 
-------------------
Alicja Jędraszek ma 38 lat. W 2002 r. skończyła prawo na Uniwersytecie Łódzkim, a podyplomowo marketing i zarządzenie. Prowadzi firmę rodzinną, zajmującą się produkcją - pod własną marką COEMI - bielizny nocnej.