W reportażu „Monte Cassino” Melchior Wańkowicz pisał o nim: „Dowódca 6. Pułku Pancernego, podpułkownik Świetlicki, padł na polu bitwy ze zgruchotanymi nogami. Pocisk urwał mu stopę. Obok krwawiącej stopy jak ułamany pień sterczała biała kość nogi. Nie zważając na nawałę ze strony wroga, pułkowy lekarz, porucznik Rutana, obciął włókna stopy rannego i pod ogniem nieprzyjaciela zatamował krwotok, ratując życie podpułkownikowi”. Walka z Niemcami na ziemi włoskiej była kresem bojowego szlaku Henryka Świetlickiego, trwającego prawie trzydzieści lat.

 

Małoletni legionista

Świetliccy byli związani z Pabianicami od co najmniej czterech pokoleń. Henryk, syn Józefa i Franciszki z Sereszyńskich, urodził się nad Dobrzynką 27 sierpnia 1898 roku. „Początkowo odbierałem wykształcenie domowe, a w roku 1910 wstąpiłem do klasy pierwszej pabianickiej ośmioklasowej szkoły realnej” – pisał w odręcznie sporządzonym życiorysie.

W szkole przy Zamku ojciec zapisał syna do harcerstwa. Henryk odbywał ćwiczenia z musztry, słuchał pogadanek o potrzebie dyscypliny i roznosił po domach nielegalne, drukowane gazetki w języku polskim. Tym ostatnim naraził się okupantom. Poszukiwanego przez Moskali chłopaka ojciec ukrył na plebanii wuja w Drużbicach koło Bełchatowa. Niedługo potem lękliwy ksiądz odkrył, że młody Świetlicki organizuje wiejskich wyrostków do walki o niepodległą Polskę. Tego było za wiele! Jeszcze tego samego dnia ksiądz wypędził zuchwałego smarkacza.

Henryk miał siedemnaście lat i świadectwo ukończenia piątej klasy szkoły realnej, gdy z węzełkiem na ramieniu pomaszerował na południe. Matce i ojcu powiedział tyle, że zaciągnie się do polskich legionów. O legionach w armii austrowęgierskiej dowiedział się od starszego kolegi. Toczyła się pierwsza wojna światowa.

Legionistów w czapkach z orłem w koronie odnalazł pod Piotrkowem. Dali mu mundur, karabin i wyprawili na kurs podoficerski.

W lipcu 1916 roku podczas walk z Rosjanami na Wołyniu siedemnastoletni szeregowiec Henryk Świetlicki został ranny w pierś. Odłamek granatu utkwił blisko serca, nie dało się go wyciągnąć. Pułkowy lekarz orzekł, że młody żołnierz ocalał „jakimś cudem”. Do śmierci zabrakło dwóch centymetrów. 

Miesiąc później wypisali go ze szpitala i Henryk mógł wrócić do rodzinnych Pabianic. Jako inwalida wojenny dostałby darmowy bilet kolejowy do domu, ale Świetlicki wolał znów dołączyć do kolegów. Szukał legionistów i znalazł w Wielkopolsce. Razem z kolegami zbuntował się przeciwko Prusakom, gdy zażądali złożenia przysięgi na wierność niemieckiemu cesarzowi. Nie przysiągł. Prusacy internowali Polaków w Szczypiornie i Łomży, skąd Świetlicki został wkrótce zwolniony, jako małoletni.

Dopiero wówczas wrócił do Pabianic. Akurat, gdy harcerze z tajnej drużyny szykowali się do rozbrajania okupantów. Wieści z Warszawy, Berlina, Wiednia i Lwowa nadchodziły takie, że wielka wojna ma się ku końcowi. Obyty z długą i krótką bronią legionista Świetlicki uczył pabianickich harcerzy strzelać, ładować broń i walczyć na bagnety. „Sformowałem i wyćwiczyłem tutaj oddział stu ludzi, nad którymi objął później dowództwo podporucznik Antoni Jankowski” – napisał w swym żołnierskim życiorysie.

W listopadzie 1918 roku Henryk dowodził bojówkami rozbrajającymi pruskich piechurów na ulicach Pabianic. Chłopcy byli dobrze wyszkoleni, nie szafowali swym życiem. Żaden nie zginął. Gdy wypędzili z miasta ostatniego Prusaka, Henryk wrócił do realnej szkoły przy Zamku, by zdać egzaminy w piątej i szóstej klasie.

 

Na kilku frontach

Wkrótce wstąpił do 28. Pułku Piechoty, zwanego pułkiem „Dzieci Łódzkich”. Od razu dostał stopień kapitana i skierowanie na front, bo rozgorzały nowe wojny. Oddział pod komendą kapitana Świetlickiego bił się z Czechami o polski Śląsk Cieszyński i z Rosjanami o wolną Ukrainę. W potyczce pod wsią Biełki w maju 1920 roku kapitan znowu ledwie uszedł z życiem. Gdy wycofywał swój oddział za rzekę, bolszewicka kula przeszyła mu szyję i raniła głowę. W szpitalu polowych i miejskich lecznicach przeleżał prawie trzy miesiące. Z wolna odzyskiwał mowę. Na przestrzelonym mundurze Henryka dowódca położył Krzyż Srebrny Virtuti Militari.

Gdy traktat ryski zakończył krwawą wojnę, armia wysłała Świetlickiego do bydgoskiej podchorążówki. Dostał skierowanie na kurs dla pancerniaków. Od francuskich i brytyjskich oficerów Henryk uczył się obsługiwania nowej polskiej broni - lekkich czołgów. Wkrótce dowodził tankietkami, które nasze wojsko kupiło we Francji.

W 1928 roku Henryk zakochał się i wziął ślub z panną Ireną Ławicką. Świetliccy doczekali się dwóch synów: Jerzego (urodzonego w 1931 roku) i Lecha (urodzonego w 1933 roku). Zaledwie kilka lat ich spokojnego życie przerwało wycie syren we wrześniu 1939 roku. Wybuchła druga wojna światowa.

Sztab wysłał majora (awansował) Świetlickiego do Krakowa, mianując dowódcą 51. Dywizjonu Pancernego w Krakowskiej Brygadzie Kawalerii. Major dostał rozkaz bronić Polski dwuosobowymi tankietkami TK-3 na linii frontu Armii „Kraków”. Nasze wysłużone tankietki mocno ustępowały nowym niemieckim czołgom. 19 września 1939 roku brygada majora Świetlickiego przekroczyła granicę polsko-węgierską, za którą została internowana. Dowódca wyjechał do Francji, bo tam formowało się polskie wojsko. Pod koniec października Świetlicki dotarł do Sable d’Or. Stacjonowała tam jednostka broni pancernej.

 

Jego „Dzieci Lwowskie”

Gdy hitlerowcy najechali Francję i pancerne zagony Wehrmachtu zbliżały się do Paryża, polskich oficerów ewakuowano do Wielkiej Brytanii. Major Świetlicki dostał zadanie szkolenia rodaków – żołnierzy alianckich wojsk pancernych. Ćwiczył ich w brytyjskich czołgach Valentine opatrzonych jakże bliskim sercu znakiem „PL”.

W czerwcu 1942 roku naszych czołgistów i ich maszyny wyprawiono na Bliski Wschód. Świetlicki przejął dowodzenie 6. Batalionem Pancernym „Dzieci Lwowskich”. Tworzyli go głównie rodacy z obozów szkoleniowych w Związku Sowieckim, przedwojenni mieszkańcy Lwowa i okolic. Do walk z Niemcami Świetlicki szykował ich na pustyni. Chorowali na malarię.

Rok później przyszły wojenne rozkazy. Przez Iran, Palestynę i Egipt polski oddział w amerykańskich czołgach Sherman i Stuart dotarł do portu w Aleksandrii. Był 1944 rok. Stamtąd okręty desantowe zabrały żołnierzy na południe Włoch. Dowódcy szykowali pancerniaków do forsowania potężnie umocnionej „linii Gustawa” i „linii Hitlera”. Podpułkownik (awansował) Henryk Świetlicki miał pod rozkazami 52 czołgi Sherman III, 12 lekkich czołgów Stuart, 21 samochodów pancernych Scout Car i 93 inne pojazdy wojskowe.

17 maja 1944 roku zaczęło się. Pancerniacy Świetlickiego uderzyli na wroga, osłaniając przeprawę aliantów przez rzekę Rapido. Przedzierali się przez niemieckie pola minowe, rowy przeciwczołgowe, las dział przeciwpancernych i betonowych bunkrów pod Piedimonte San Germano w pobliżu Monte Cassino. Miasteczka bronili niemieccy spadochroniarze.

„To była krwawa łaźnia” – wspominał Mieczysław Hulacki, żołnierz polskiego pułku pancernego. „Poszliśmy do natarcia, nie mając pojęcia, co jest przed nami. Wydawało się, że odległe o trzy kilometry Piedimonte uchwycimy z marszu. Tymczasem natrafiliśmy na celny ogień z niemieckich dział zamontowanych na stalowych wieżach obrotowych. W trafionym czołgu spłonęła załoga dowódcy szwadronu, kapitana Stanisława Ezmana. Po chwili dalsze dwie…”. Polskie czołgi wdzierały się do włoskiego miasteczka, gdzie stawały w płomieniach, wpadały na miny albo osuwały się w przepaść ze skał, na których Niemcy odpalali ładunki wybuchowe.

 

Ten cholerny pocisk!

21 maja niemiecki pocisk ciężko ranił dowódcę. Pułkownik Świetlicki wspominał to tak: „W pobliżu nas padła seria. Pociski przeszły pod samochodem i poraziły mi nogi. Podporucznik Stach Kałucki był całkowicie odsłonięty. Dostał. Na moje wezwanie przybiegł lekarz pułkowy, porucznik Rutana. Powiedziałem mu: Mnie trafili w nogi, tam leży Kałucki, idź do niego. Rutana odszedł. Po pewnym czasie wrócił i powiedział: Jemu nic nie trzeba, dostał odłamkiem w brzuch, dałem mu morfinę”. Jedna stopa Świetlickiego była niemal urwana, druga mocno poharatana odłamkami.

Zdobycie wzgórza Piedimonte otworzyło aliantom drogę na Rzym. Świetlicki był wściekły, bo leżał w szpitalu polowym, a bardzo chciał wjechać na czołgu do Rzymu. Lekarze amputowali mu stopę. Uczył się chodzić bez niej, gdy „Dzieci Lwowskie” atakowały kolejną faszystowską twierdzę – Piedimonte. 

Za zwycięską bitwę o wzgórze i włoskie miasteczko pułkownik Świetlicki dostał Krzyż Złoty Virtuti Militari. Oddałby go z miłą chęcią, gdyby tylko mógł wrócić na front. Ale lekarz wykluczył to. Jako kaleka Świetlicki musiał złożyć dowództwo pułku. W sierpniu 1944 roku szpitalnym statkiem popłynął do Wielkiej Brytanii, na leczenie.

 

Jak żyć w cywilu?

Przez niemal rok wykładał strategię pancerną w szkockiej Wyższej Szkole Wojennej. Jego słuchaczami byli Brytyjczycy, Amerykanie, Francuzi, Australijczycy i Belg. Żył skromnie. Jako „oficerowi odstawionemu od służby”, wypłacano Świetlickiemu pół oficerskiej pensji bez dodatków. Ledwie wystarczało na jedzenie i wynajęcie pokoju z jednym oknem.

Świetlicki wiedział, co się dzieje w Polsce pod rządami Rosjan i wiernych im stalinowców. Pisano o tym w angielskich gazetach. Wiedział, co grozi polskiemu żołnierzowi, który walczył u boku zachodnich aliantów i jak się to może skończyć. Mimo to dwa lata po klęsce Niemiec postanowił wrócić do kraju. Gdy o swych planach zameldował przełożonemu, generał Władysław Anders zmartwił się. „Rób jak uważasz i jak musisz” – po dłuższym namyśle odparł, rozumiejąc tęsknoty żołnierza.

W sierpniu 1947 roku kanadyjski statek handlowy ze zbożem i Henrykiem Świetlickim na pokładzie wpłynął do portu w Gdańsku. Stamtąd żołnierz-tułacz trochę jechał, a trochę maszerował do rodzinnych Pabianic.

Niedługo przed Henrykiem do Pabianic dotarła Irena z synami. W sowieckim obozie dla repatriantów chłopcy chorowali na tyfus i malarię, złapali świerzb i wszawicę. Wycieńczona Irena ledwie trzymała się na nogach. Mimo to byli szczęśliwi, bo wreszcie razem.

 

Niechciany w ojczyźnie

Henryk chciał utrzymać rodzinę, wykształcić Jurka i Leszka. Zgłosił się do służby wojskowej, ale go nie przyjęli. „W Ludowym Wojsku nie ma miejsca dla takich jak ty” – usłyszał. Skierowania do pracy w fabryce też mu nie dali, bo inwalida. Posady w urzędzie również nie, bo „obcy”. Nie ufali mu. Do emerytury, na którą przeszedł w 1968 roku, pułkownik Świetlicki pracował jako księgowy w spółdzielniach.

Emerytura była bardziej niż skromna. Świetlicki wystąpił więc o dodatek wojskowy, za lata służby w przedwojennej Polsce. Odpowiedź była odmowna. Parokrotnie zabierano pułkownika na przesłuchanie w bezpiece.

Henryk Świetlicki zmarł 16 listopada 1973 roku w Pabianicach. Na mogile żołnierza-tułacza złożono wojenne odznaczenia: Krzyż Złoty Virtuti Militari, Krzyż Srebrny Virtuti Militari, cztery Krzyże Walecznych, Srebrny Krzyż Zasługi z Mieczami, Krzyż Niepodległości, Krzyż Monte Cassino i długi rząd medali brytyjskich: Africa Star, Italy Star, Demence Medal, The War Medal…

Dwa dni po śmierci Świetlickiego w „Dzienniku Łódzkim” wydrukowano nekrolog zawiadamiający, iż w wieku 75 lat zmarł „opatrzony św. sakramentem, najukochańszy Ojciec i Dziadziuś, były podpułkownik LP, legionista, dowódca 6. pułku na Zachodzie”.

Dopiero ćwierć wieku później nowej ulicy na Bugaju nadano imię bohatera dwóch wojen światowych.

Roman Kubiak

(„Ballada o żołnierzu-tułaczu” jest rozdziałem książki pt. „My, pabianiczanie”)