Wyrośli na mistrzów i wicemistrzów Polski. Równie dużo radości dał trenerowi Czesiek Idasiak, który podczas okupacji bezbłędnie wyprowadzonym lewym prostym na szczękę zwalił z nóg komendanta hitlerowskiej policji. Eugeniusz Nowak, bo o nim mowa, był marynarzem, pięściarzem, pierwszym olimpijczykiem w dziejach Pabianic, jeszcze lepszym trenerem i wychowawcą.

Nie był pabianiczaninem z krwi i kości, a jednak polubił to dziwne fabryczne miasto bez Bramy Floriańskiej, Sukiennic, Barbakanu i hejnału z Wieży Mariackiej. Szczerze mówiąc, Eugeniusz Nowak długo nie miał pojęcia, że gdzieś w świecie płynie Dobrzynka i leżą Pabianice.

Przeczytaj też: Miejska Hala Sportowa ma swoich patronów. Jednym z nich został Eugeniusz Nowak.

W krakowskiej szkole elementarnej pod zaborem austriackim uczyli go tylko rachowania, kaligrafii, odmawiania pacierza i posłuszeństwa wobec z Bożej łaski panującego cesarza Franza Josefa. Syn robotnika Józefa i gospodyni Teresy Paranii z Makowieckich przyszedł na świat 30 grudnia 1895 roku na krakowskim Kleparzu. Był drugim synem Nowaków. Na chrzcie dali mu dwa imiona: Eugeniusz i Bronisław, po dziadkach. Mniej więcej w tym samym czasie bracia Lumière urządzili w Paryżu pierwszy w świecie publiczny pokaz filmu, rodził się amerykański aktor Rudolf Valentino i polski lotnik Franciszek Żwirko, a Bolesław Prus kończył pisanie powieści „Faraon”.

Od kołyski Gienek był rasowym krakusem; wcześniej kopał piłkę, niż nauczył się chodzić. Ciągnęło go do wody. Już jako paroletnie pacholę pływał w Wiśle i skakał z mostu. Na błoniach, gdzie namiętnie biegał za piłką, wypatrzył go trener Juvenii, rzemieślniczego klubu sportowego, który sprawił Nowakowi pierwsze w życiu piłkarskie buty. Trzy lata później, z wyróżnieniem kończąc Wyższą Szkołę Przemysłową, Gienek dostał dyplom księgowego. Nim jednak zdążył rozejrzeć się za swym miejscem w dorosłym świecie, huknęły działa pierwszej wojny światowej.

***

Dziewiętnastoletniego pływającego rekruta z Krakowa miłościwie panujący wcielił do austrowęgierskiej marynarki wojennej. Zaokrętował Nowaka na krążowniku parowym SMS Novara, wysłanym w rejs po Morzu Śródziemnym, a później na świeżo zwodowanym potężnym pancerniku Szent Istvan (Święty Stefan) – dumie cesarskiej floty (152 metry długości, napędzany 4 turbinami parowymi). Służyło na nim 1.089 marynarzy mówiących jedenastoma językami, istna wieża Babel. Niemcy, Austriacy, Czesi, Węgrzy, Rumuni, Słowacy, Chorwaci, Rusini, Serbowie, Słoweńcy, Włosi i Polacy szczerze się nienawidzili, lecz z nudów grali razem w karty, dziergali tatuaże na torsach albo siłowali się na ręce. Wojenne konwoje szlakiem atlantyckim były nieznośnie długie, a żarcie w mesie podłe, raz po raz wybuchały więc waśnie, kończące się regularnym mordobiciem. Kapitan okrętu przymykał na to oko. „Walczyło się gołymi pięściami, do upadłego. Nie było żadnych zasad, rund, kategorii wagowych, sekundantów, tylko mordercza młocka” – wspominał Eugeniusz Nowak. „Wygrywał ten, kto zmiótł rywala z pokładu okrętu. To był boks dziki, krwawy i okrutny”. Z czasem na pokładzie pojawiły się pięściarskie rękawice i ring wytyczony przez szpaler rozwrzeszczanych gapiów. Przeciwników dobierano w pary według wagi ciała, zapisanej w karcie marynarza. Nadal jednak zwyciężał ten, kto na amen zwalił rywala z nóg.

Gienek Nowak był w tym najlepszy, choć wśród tysięcznej załogi pancernika znalazło się sporo twardzieli i kozaków. W czerwcu 1918 roku w rejsie po Adriatyku pancernik SMS „Szent Istvan” oberwał dwiema torpedami z włoskiego ślizgowca, po czym w niespełna godzinę poszedł na dno, zabierając ze sobą 89 marynarzy. Nowak uratował się, bo miał krzepę. Chwycił płynącą deskę i uczepił się jej, wypatrując ocalenia. Kawał tej deski podsunął słabnącemu koledze, Jankowi Kowalskiemu, niechybnie ocalając mu życie. Obu Polaków wyłowił rybacki kuter.

Z końcem wojny Eugeniusz potrafił księgować, bić się na pięści i żeglować. Była to dobra przepustka do życia w cywilu. Przez kolejne dwa lata jadł marynarski chleb, zaciągając się na francuskie i włoskie statki handlowe. W portach Ameryki Północnej, do których często zawijał, smarował ten chleb masłem kupowanym za dolary – nagrody odbierane po zwycięskich walkach bokserskich z tubylcami albo marynarzami. Znów tłukł się bez rękawic, do krwi. Był fanem Zbyszka Cygankiewicza, mocarza nad mocarzami, niezwyciężonego zapaśnika, patrioty i najbogatszego sportowca II RP. Gdy skończył z pływaniem po oceanach, wpisywał się na listy uczestników turniejów zapaśniczych rozgrywanych w dusznych salach Radomia, Tarnowa, Bydgoszczy i Lwowa. Tam Eugeniusz poznał ojca polskich zapasów, Władysława Pytlasińskiego i jego przyjaciela, majora armii USA George’a Burforda, przysłanego do Europy przez organizację młodzieży chrześcijańskiej YMCA, by popularyzować boks. Amerykanin bez trudu namówił Eugeniusza na trzymiesięczny kurs pięściarstwa dla dżentelmenów, sportu jakże innego od krajowego mordobicia. Ambitny Nowak był prymusem kursu i asystentem Burforda. Odtąd razem jeździli po Polsce, zarażając Polaków pięściarstwem. „Dzień w dzień toczyłem pokazowe walki z Burfordem i z kim się tylko dało. Jadąc pociągiem na kolejny pokaz boksu, bandażowałem rany i okładałem się kompresami, by nazajutrz znów stanąć w ringu” – wspominał Nowak. Gdy George wracał do swego domu za oceanem, buławę naczelnego szkoleniowca pięściarzy w Polsce przekazywał Eugeniuszowi. W dużych miastach i małych osadach Nowak poszukiwał talentów ze stalowymi pięściami i chłodnymi głowami. Gdy znalazł paru takich zuchów, zakładał im szkółki bokserskie. Miał fart, bo co i rusz natrafiał na zdolnych zabijaków: Piątkowskiego, Laskowskiego, Barana, Gerbicha. Talent Tomasza Konarzewskiego z Sieradza odkrył na mityngu lekkoatletycznym, gdzie Konarzewski biegał i rzucał. Nowaka, który energicznie prowadził zajęcia na ringu, podpatrywał dwudziestoparoletni wówczas Feliks Stamm, późniejszy trener kadry narodowej, twórca polskiej szkoły boksu.

Jesienią 1923 roku z okna tramwaju kursującego przez Rudę i Ksawerów do zamku nad Dobrzynką Eugeniusz zobaczył Pabianice. Pachniały dymem, bawełną i pieniędzmi fabrykantów, którzy w boksie i zapasach pokładali nadzieje na poskromienie bitnych synów robotników, zmory ciemnych uliczek na Starym Mieście. „Miasteczko wyglądało na ponure, pełne rozkrzyczanych handlarzy i dzieciarni czepiającej się wagonów tramwaju. Zgiełk głównej ulicy od czasu do czasu dawał się przyćmić przeraźliwym rykiem fabrycznych syren” – wspominał Nowak. Podczas pierwszego spotkania z dyrektorami największych tutejszych zakładów na stole wylądowała gotówka, kontrakt instruktora sportowego w fabryce Krusche & Ender i pęk kluczy do mieszkania. Była to wystarczająco duża kotwica, by wieczny wędrowiec Nowak zechciał zacumować nad Dobrzynką. Tak się rodziło Towarzystwo Sportowe Kruszender, jeden z pierwszych klubów bokserskich w Polsce. Na treningi do Pabianic Nowak sprowadzał swych nieźle już boksujących wychowanków: Janka Gerbicha i Tomka Konarzewskiego z Łódzkiego Klubu Bokserskiego. To z nimi, jako trener i zawodnik, wybrał się w 1924 roku do Poznania na pierwsze bokserskie mistrzostwa Polski. W swojej wadze (półciężkiej) Eugeniusz miał tylko trzech rywali. Dwóch szybciutko zmiótł z ringu, a mocnemu Gerbichowi nie dał rady, zdobywając srebrny medal na biało-czerwonej wstążce. Gerbich i Konarzewski wrócili z tytułami bokserskich mistrzów Polski.

***

Czempionów kraju Polski Komitet Olimpijski zamierzał wysłać na igrzyska. Do Paryża, gdzie w maju 1924 roku zapalano znicz olimpijski, mieli jechać: Eugeniusz Nowak z Pabianic, Jan Ertmański z Poznania, Jan Gerbich i Tomasz Konarzewski z Łodzi. W stolicy Francji obiecał do nich dołączyć Adam Świtek, zarabiający na życie jako kelner nocnej restauracji na Montmartre.

Nowak był pierwszym mieszkańcem Pabianic, który w koszulce z białym orłem jechał na igrzyska olimpijskie. Ale nie wyglądało to budująco. Bilet kolejowy do Paryża olimpijczyk musiał kupić za własne pieniądze. W walizce dźwigał trochę ubrań, sportowe buty, wędzoną słoninę, pęta kiełbasy, smalec ze skwarkami, dwa klinki sera i bochenek pytlowego chleba. Bokserskie rękawice obiecał przysłać PKOL. Nowak, Gerbich i Konarzewski wyruszyli z Łodzi 9 lipca 1924 roku po południu. „Miejsca mieliśmy zarezerwowane w wagonie trzeciej klasy, takim z drewnianymi ławkami, żeby było taniej” - wspominał Konarzewski. „W Poznaniu dołączył do nas Janek Ertmański z wielkim kufrem”. Podróżowali trzy dni i trzy noce, przez Niemcy i Belgię. Gdy pociąg zatrzymał się na dworcu przy berlińskim zoo, nieokiełznane pragnienie wysadziło bokserów na peron. Wypili po dwa garnuszki wody, a kiedy płacili za śmietankowe lody z wózka, ich pociąg ruszył i trzeba było gonić go taksówką do stacji Berlin-Charlottenburg. „Do Paryża dobiliśmy w południe, trzy dni przed pierwszymi walkami w turnieju” – wspominał Konarzewski. Nikt na nich nie czekał. Na przywiezionej z Polski karteczce z kalendarza mieli wypisany adres taniego internatu dla polskich studentów. Znaleźli go. Spali na materacach rozłożonych na podłodze. Od prezesa Polskiego Związku Bokserskiego, Romana Niewiadomskiego, dostali kieszonkowe na wyżywienie i olimpijskie żetony z herbem Paryża, gwarantujące darmowe przejazdy metrem. Do zakopconej papierosami sali treningowej nie zaglądali, bo nie dostali wejściówek. Zresztą co mieliby tam robić, skoro związek bokserski długo nie przysyłał im z kraju rękawic. Ćwiczyli w parku. Eugeniusz był za ciężki, przeklinał tłuste jedzenie i brak ruchu w pociągu. Aby zmieścić się w limicie bokserskiej kategorii średniej, musiał zrzucić prawie siedem kilogramów. „Zbijałem je jak szalony, na czczo, pijąc tylko wodę. Nie zjadłem kawałka mięsa, póki nie zrzuciłem wszystkiego. Przed walką licho stałem na nogach, byłem wyczerpany” - opowiadał. Wylosował szczęśliwie, niewiele umiejącego Łotysza Heineena. Nowak już wiązał rękawice, gdy sędzia oznajmił, że lekarz nie dopuszcza rywala do walki. Komisja wyznaczyła Polakowi innego przeciwnika - mocnego i wytrenowanego Irlandczyka Williama Murphy’ego. „Nie miał ze mną kłopotu” – wspominał Polak. „Trzy razy szedłem na deski. I to w pierwszej rundzie”. Tak się skończyła króciutka olimpijska przygoda Nowaka. Świtka i Ertmańskiego znokautował Amerykanin Haggerty, Gerbich przegrał z Duńczykiem Petersenem, a Konarzewskiego pobił Duńczyk Larsen. Leżąc w linach, Polacy zrozumieli, że świat przysłał do Paryża bokserów o klasę lepszych od nich. „Nic nie umiemy, skompromitowaliśmy się” – uważał Ertmański. „Przegrywaliśmy, zanim weszliśmy na ring”. A Feliks Stamm w pamiętniku z 1955 roku napisał: „To, cośmy pokazali w Paryżu, nie było boksem”. Pokonani dostali pamiątkowe dyplomy z podpisem barona Pierre’a de Coubertina, twórcy nowożytnych igrzysk. Zanim dyplom Nowaka trafił do Muzeum Sportu w Łodzi, długo wisiał nad łóżkiem w pabianickim mieszkaniu.

***

Fabrykanci byli zadowoleni z roboty trenera Nowaka, powszechnie tytułowanego w Pabianicach „Mistrzem”. Coraz chętniej przypatrywali się niedzielnym pojedynkom pięściarzy „Kruszendera” z mistrzami Łodzi. Ryszard Kannenberg, dyrektor administracyjny zakładów włókienniczych Kruschego i Endera, został nawet prezesem Łódzkiego Okręgowego Związku Bokserskiego, mającego siedzibę w Pabianicach przy ulicy Zamkowej 9. „Mistrz” był w związku szefem wydziału sportowego. W 1927 roku olimpijczyk dostał większe mieszkanie, w piętrowym budynku przy ulicy Skromnej (obecnie Wyszyńskiego 4). Wcześniej mieściła się tam Szkoła Rzemiosł, przeprowadzona do nowego gmachu na Starym Mieście. Sale lekcyjne w budynku przy Skromnej, zarządzanym przez Towarzystwo Akcyjne Krusche & Ender, przemysłowcy kazali przerobić na mieszkania dla rodzin majstrów i przyjezdnych inżynierów. Do jednego z takich mieszkań wprowadzili Eugeniusza Nowaka. Niedługo potem wychowankowie „Mistrza”: Kempa, Kłodaś i Kuropatwa boksowali w czołówce województwa.

***

Podczas okupacji Nowak przymusowo tyrał w zakładzie szyjącym kalesony dla żołnierzy Wehrmachtu. Bokserskie rękawice przeszmuglował do lasku karolewskiego, by raz w tygodniu ćwiczyć z chłopakami zakazane dla Polaków pięściarstwo. Schwytany w ulicznej łapance, nie dał się wywieźć na roboty do Rzeszy. Podczas przesłuchania płynnie odpowiadał po niemiecku i żandarmi zwolnili go. Z wychowanków mógł być dumny. Jesienią 1942 roku pabianiczanie podawali sobie z ust do ust szeptaną opowieść o wyczynie Cześka Idasiaka, do wybuchu wojny szkolonego u Nowaka w klubie Kruszender. Idasiak, który musiał pracować w fabryce zbrojeniowej Lohmann Werke przy Tuschinerstrasse (ul. Piotra Skargi), postawił się samemu komendantowi zakładowej policji. Gdy popisujący się bezgraniczną władzą komendant Kurt-Hans Kornik z byle powodu uderzył szlifierza Idasiaka pięścią w twarz, Czesiek wstał, przyjął bokserską postawę i wyprowadził potężny lewy prosty na szczękę Kornika, nokautując hitlerowca. W sporym zamieszaniu Cześkowi udało się wyskoczyć przez okno na ulicę, przekroczyć granicę Generalnego Gubernatorstwa i dołączyć do oddziału partyzanckiego na Lubelszczyźnie.

***

Po przepędzeniu Niemców trzeba było zaczynać od początku, czyli od karmienia wychudzonych bokserów. Nowak oddawał chłopakom swoje przydziały smalcu, słoniny, masła i marmolady z amerykańskich puszek UNRRA. Gdy na sobotniej potańcówce na Młodzieniaszku chłopcy znów połamali stoliki albo rozkwasili komuś nos, Nowak chodził do komendy Milicji Obywatelskiej upraszać o łagodne kary dla sprawców. Zaglądał też na szkolne wywiadówki, by skontrolować, czy chłopcy nie wagarują. Był niezły z matematyki, pomagał odrabiać lekcje. Na obóz kondycyjny zabierał młodych do Dłutówka. Spali w stodole, ćwiczyli na klepisku, biegali po leśnych duktach. W kociołku nad ogniskiem bulgotał krupnik albo grzybowa z kartoflami. „Chłopcy, sam talent nie wystarczy. Żeby do czegoś w życiu dojść, trzeba pilnie trenować” – do znudzenia powtarzał wychowankom. Drzwi do pięściarskiej sekcji Włókniarza Pabianice otwierał tylko najlepszym: Bogdanowi Guzińskiemu, który wyrósł na mistrza Polski, Misiakowi, Lachowskiemu, Pawlakowi, Kałużnemu, Weselemu.

***

Nowaka chętnie odwiedzali sportowi dziennikarze. We wrześniu 1950 roku reporter „Dziennika Łódzkiego” zastał go na pierwszym piętrze biura personalnego państwowych zakładów bawełnianych przy Placu Obrońców Stalingradu. „Urzęduje tu w charakterze referenta higieny Eugeniusz Nowak” – pisał „Dziennik”. „W Pabianicach byłoby trudno go znaleźć, ale gdy wyjaśniliśmy, że chodzi nam o boksera, od razu wszyscy chętnie wytłumaczyli, gdzie mieszka i pracuje pan Nowak. Rozmawiamy właśnie z najstarszym bokserem Łodzi”. Bokser był rozmowny. „Mam pięćdziesiąt sześć lat, ale z boksem nie rozstaję się. Uczę młodzież” – mówił. „Niemal codziennie odwalam 5-6 rund i nie narzekam na zdrowie. Gdybym miał syna, to wyszkoliłbym go na boksera jeszcze lepszego niż ja. Kocham ten sport i żyję wspomnieniami”. „Pabianice są dumne, że Eugeniusz Nowak przysporzył sławy temu miastu, a obecnie opiekuje się młodzieżą” – zakończył redaktor.

***

„Mistrz” był nie lada specem. Do jego kuźni talentów w starej hali przy ulicy Żeromskiego wchodzili skorzy do bijatyk chuligani, a wychodzili czempioni. Jan Kaczorowski, rocznik 1946, pierwszy trening pod okiem Nowaka miał jako czternastoletni wyrostek. Dwa lata później był złotym medalistą Łodzi wśród juniorów, potem mistrzem Polski juniorów, wreszcie brązowym medalistą wśród seniorów. Na trening do „Mistrza” Kaczorowski przyprowadził o dwa lata młodszego Janka Prochonia, który kilka lat później zdobył mistrzostwo Polski w wadze piórkowej. Andrzej Marcysiak, rocznik 1947, pierwszy trening z „Mistrzem” zaliczył w listopadzie 1964 roku. Dwa miesiące później był najlepszym juniorem w Łódzkiem.

***

Świat runął „Mistrzowi” stanowczo za wcześnie. Miał niespełna siedemdziesiąt lat, gdy na ulicy potrącił go samochód. Zgruchotana miednica, złamana noga. Do zespolenia kości potrzebne były tytanowe gwoździe, kilka operacji. „Mistrz” długo nie mógł się wybrać na stadion, kulał, upadał. Zanim przeprowadził się do bloku z centralnym ogrzewaniem, na drugie piętro wnosił po pół wiaderka węgla i po pół wiaderka wody, rąbał drewno i chodził na spacery z suką, Dianą. Czasami odwiedzali go wychowankowie. Brat przed wojną wyemigrował do USA. Przed Bożym Narodzeniem 1983 roku redaktor „Życia Pabianic” odwiedził Eugeniusza Nowaka w bloku zbudowanym na Bugaju z wielkich szarych płyt. „Krótki dźwięk dzwonka i w drzwiach mieszkania przy ulicy Narcyza Gryzla w osiedlu im. Mikołaja Kopernika stanął, zapraszając mnie do wnętrza, starszy pan” – pisał redaktor. „To 88-letni Eugeniusz Nowak. Ten sam, który tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości rozpoczął wielką przygodę ze sportem”. Ten sam, lecz już małomówny, schorowany, smutny. Z coraz słabszą pamięcią. „Mistrz” zmarł w 1988 roku. Miał prawie dziewięćdziesiąt trzy lata. Płytę nagrobną ufundowali mu uczniowie. Jakiś czas później prasa pisała: „Przy ul. Narcyza Gryzla mieszkają najbliżsi pierwszego olimpijczyka Pabianic: żona Helena Jańczyk, córka Halina i pasierb z rodziną. Żyją bardzo skromnie”.

Na podstawie książki "My, pabianiczanie" autorstwa Romana Kubiaka