Nie ma w świecie drugiego takiego muzyka, który swą orkiestrą dyrygowałby aż czterdzieści dwa lata. Nie dokonał tego ani Leonard Bernstein, ani Herbert von Karajan, ani Carlos Kleiber, ani Claudio Abbado. „To mój rekord, wart zgłoszenia do Księgi Guinnessa. Ja go zgłoszę!” – odgrażał się maestro Henryk Debich, którego z pokazywanych w telewizji festiwali w Opolu, Sopocie i Kołobrzegu znał każdy Polak.

***

Debichowie przywędrowali do Pabianic z pachnącej winem Burgundii, długą drogą przez Bawarię i Morawy. Pieczętowali się herbem szlacheckim, podpisując „de Biche”. U schyłku osiemnastego wieku, gdy w rewolucyjnej Francji szafoty rosły szybciej niż łany zboża, wyruszyli na wschód, by ocalić życie. Dotarli na spokojne Morawy, gdzie trudnili się tkaniem lnu na koszule. W izbie niedużego domu, który zbudowali własnymi rękami, terkotały dwa ręczne krosna. Sąsiedzi zza miedzy, Austriacy i Czesi, nazywali przybyszów po swojemu, „Debichami”. I tak już zostało.

Z początkiem dziewiętnastego wieku Debichowie zjechali do Pabianic, skuszeni obietnicą rządu Królestwa Polskiego. Sukiennikom, potrafiącym tkać cienkie płótno, przydzielano nad Dobrzynką ziemię, drewno na zbudowanie solidnego domu z warsztatem, sporą pożyczkę w rublach i zwolnienie z płacenia czynszu. Zwabiło to wielu. Na konnym wozie Wojciech Debich przywiózł żonę, dzieci i warsztat tkacki, podobnie jak majstrowie licznie ciągnący do Pabianic z Czech, Saksonii, Pomorza i Szwajcarii.

Tkaczem był też pradziadek Henryka, Roch Debich, dziadek Bernard i ojciec, też Bernard, urodzony w Pabianicach w 1892 roku. Ojciec na chleb zarabiał w tkalni mechanicznej Kruschego i Endera, jednak dalece chętniej niż krosien, słuchał muzyki. Po dwunastu godzinach harówki w fabryce Bernard Debich uczył się grać na skrzypcach, fortepianie i flecie. Choć do szkoły kapelmistrzowskiej w Kaliszu dopiero się wybierał, muzyka pomogła mu uciec z dusznej tkalni na posadę nauczyciela śpiewu w gimnazjum Śniadeckiego.

Popołudniami i w niedziele Bernard dorabiał, prowadząc chóry męskie, żeńskie i mieszane. A chórów było wtedy w Pabianicach siedem razy więcej niż kościołów. W chórze mieszanym Debich poznał Annę Rymerównę, pannę śpiewającą czysto i pięknie. Poprosił ją o rękę. Anna i Bernard dochowali się siedmiorga dzieci.

Pierwszy na świat przyszedł Tadeusz, po nim Jadwiga, Henryk był trzecim dzieckiem, narodzonym rok przed Wacławem. Po Wacławie do rodziny dołączyła Joanna, Eugeniusz i Bernard Zdzisław.

Ojciec siedmiorga Debichów dyrygował też orkiestrami dętymi. 20 grudnia 1926 roku gazeta „Echo Wieczorne” pisała: „Firma Krusche & Ender zorganizowała pierwszą orkiestrę symfoniczną w Pabianicach, pod batutą energicznego Bernarda Debicha. Orkiestra, w której udział biorą jedynie robotnicy firmy Krusche & Ender, koncertuje w sali Towarzystwa Gimnastycznego przy ulicy Kościuszki. Chcąc uprzystępnić miastu możność słuchania muzyki, Magistrat pabianicki zawarł umowę z zarządem fabryki, na mocy której latem orkiestra będzie koncertować dla mieszkańców w parku miejskim”.

***

Pabianicki dom Anny i Bernarda Debichów do cichych zakątków się nie zaliczał; od świtu do nocy tętnił muzyką. Dwie córki i pięciu synów albo na czymś grało, albo słuchało utworów w wykonaniu rodziców. Urodzony 18 stycznia 1921 roku Henryk był sześcioletnim urwisem, gdy ojciec pierwszy raz posadził go przy fortepianie, a potem dyskretnie podsuwał mniejsze instrumenty.

„Tata zabierał nas na koncerty” - wspominał Henryk. „Raz pojechaliśmy z orkiestrą do Spały, na imieniny prezydenta Polski Ignacego Mościckiego. Tata poprowadził swoją orkiestrę na defiladzie, a ja, wystrojony w śliczny wojskowy mundurek, maszerowałem na czele chłopców grających na werblach i fletach. Gdy prezydent gratulował mojemu ojcu, stałem obok. Mnie też podał rękę”.

Henio miał wtedy siedem lat i długie blond włosy. Gdy ukończył piętnaście lat, brał lekcje gry na pianinie u nauczycielki i kierowniczki prywatnej szkoły muzycznej, Emilii Bromirskiej. Rok później chłopiec musiał nagle zastąpić ojca w łódzkiej rozgłośni Polskiego Radia, gdzie Bernard Debich miał poprowadzić orkiestrę i chór.

Aby drobniutki dyrygent był widziany przez muzyków i śpiewaków, Henia postawili na krześle. Koncert wypadł przyzwoicie, a radiosłuchacze nie mieli pojęcia, że dyrygowało dziecko. „Ojciec tego dnia był niedysponowany. Nie powiem, z jakiej przyczyny…” – wiele lat później ujawnił Henryk.

Było oczywiste, że Henio zostanie zawodowym muzykiem. Wkrótce nastolatek założył w Pabianicach siedmioosobowy zespół „Henio Jazz”. „Grałem w nim na saksofonie, akordeonie, perkusji lub fortepianie. To było miłe amatorskie granie, dzięki któremu mogliśmy zarobić trochę grosza” – wspominał sześćdziesiąt lat później. Często grali na balach gimnazjalnych.

***

W połowie 1939 roku Henryk zdał egzaminy do Konserwatorium Muzycznego Heleny Kijeńskiej-Dobkiewiczowej w Łodzi. Jesienią miał usiąść przy uczelnianym fortepianie, lecz wybuchła wojna. Wraz z młodszym o rok bratem, Wackiem, stawił się w hufcu ZHP, bo byli harcerzami. Na rozkaz komendanta bracia pomaszerowali w stronę Warszawy, gdzie przydzielono ich do obsługi dział przeciwlotniczych.

Wojowali krótko. Po kapitulacji stolicy Niemcy zamknęli Debichów w obozie jenieckim pod Pruszkowem. Henio i Wacek uciekli, schowali się, przeczekali pościg i pieszo wrócili do Pabianic. Dom był pusty. Mama z dziećmi ukrywała się na wsi, a ojciec w Piotrkowie. Jako prezes patriotycznego Związku Zachodniego, Bernard Debich nieuchronnie otwierał hitlerowską listę Polaków zaocznie skazanych na rozstrzelanie.

Nie mogąc znaleźć Bernarda Debicha, gestapo aresztowało mu syna. 16 maja 1940 roku niemieccy żołnierze otoczyli dom. „Gdy przyszli po Heńka, w mieszkaniu był też siedemnastoletni Wacek, który wszystko widział” - opowiadał Eugeniusz. „Wieczorem Wacek poszedł do aresztu gestapo zanieść Heniowi zawiniątko z jedzeniem i ciepłym ubraniem”. Nie był to dobry pomysł. Gestapowcy wtrącili Wacka do celi, w której siedział starszy brat. Rankiem obu Debichów wywieźli do obozu przejściowego na łódzkim Radogoszczu.

Niedługo potem opieczętowany bydlęcy wagon z dwoma Debichami i setką równie głodnych więźniów przetoczył się przez bramę obozu koncentracyjnego Dachau w Bawarii. Paczki z jedzeniem od matki Debichów Niemcy konfiskowali. Jesienią 1940 roku bracia przypominali szkielety snujące się między barakami. Henryk nosił na ramieniu obozowy numer 11934, a Wacław - 11933.

Zza kolczastych drutów wyciągnęła ich matka. To ona wybłagała u Niemca Kruschego, kierownika fabryki szyjącej bieliznę dla żołnierzy Wehrmachtu, by wstawił się za Henrykiem i Wacławem. Poskutkowało. Obu Debichów zwolniono z Dachau. Musieli podpisać zobowiązanie, że nie pisną słowa o tym, co widzieli w nazistowskim obozie, gdzie przesiedzieli dwa lata.

Gdy pół wieku później muzykolog Anna Iżykowska spytała Henryka Debicha, jak udało mu się przeżyć piekło obozu, dyrygent odparł: „Młodość. Po prostu młodość. Nadzieja, ogromna wola przetrwania i może… pewien brak wyobraźni młodego chłopaka, nieumiejętność oceny powagi sytuacji, zagrożenia życia… W obozie miałem pod opieką młodszego brata, Wacława. To nie pozwalało mi się rozklejać. Walczyłem o przetrwanie nas obu, a razem z nami walczyli: Włodek Skoczylas, Tadzio Fijewski i pianista Tadeusz Dobrzyński. Trzymaliśmy się razem, znajdując oparcie w starszych więźniach. Kilku z nich było naszymi profesorami i pedagogami sprzed wojny. Jakimś cudem udało się przeżyć ten koszmar”.

Henryk nie zamierzał milczeć. Nazwiska kilkudziesięciu więźniów Dachau spisał na kartce papieru i podał komendantowi Szarych Szeregów. Sam wstąpił do Armii Krajowej, podobnie jak urodzony w 1926 roku brat, Eugeniusz.

Debichowie wciąż nie mieli wieści od najstarszego brata, Tadeusza, który w 1939 roku walczył w obronie Warszawy, dostał się do niewoli, uciekł z oflagu, a potem przez Węgry i Jugosławię chciał się przedostać do Francji. Czy dotarł tam?

***

Gdy Niemcy uciekli z Pabianic, Henryk stawił się na wezwanie kierownika szkoły muzycznej, pilnie poszukującego nauczycieli. Dostał posadę, jedenaścioro uczniów i kartki na chleb. W łódzkim konserwatorium Heleny Kijeńskiej-Dobkiewiczowej, przemianowanym w państwową szkołę wyższą, chciał studiować dyrygenturę, lecz nowe władze nie miały zaufania do byłego akowca. „Ojciec musiał się za mną wstawić” – wspominał Henryk. „Przekonał ich tym, że byłem więźniem obozu koncentracyjnego”.

Pozwolili mu studiować.

Dwa lata po wojnie Henryk założył orkiestrę. W zespole było osiemnastu muzyków, dyrygent Debich i pianista Tadeusz Dobrzyński, towarzysz obozowej niedoli w Dachau. Koncerty dawali w parku nad Dobrzynką i salach balowych, ku uciesze tysięcy pabianiczan.

Raz posłuchała ich Franciszka Leszczyńska, redaktorka muzyczna Polskiego Radia w Łodzi, kompozytorka popularnej piosenki „Mój pierwszy bal”. Nie minął tydzień, a orkiestra Debicha i Dobrzyńskiego zagrała na radiowej antenie. W audycji „Poranek muzyczny” o godzinie czwartej przed świtem wystąpiła „na żywo”, tuż przed bardziej znaną publice Orkiestrą Braci Łopatowskich z Ksawerowa i mandolinistami Edwarda Ciukszy.

Swego miejsca w życiu szukali też bracia Henryka. Eugeniusz studiował chemię i uczył w pabianickich szkołach. Bernard junior zdał maturę i pomaszerował do wojskowej szkoły oficerskiej w Jeleniej Górze, gdzie uczył się topografii. Wacław, z wykształcenia włókiennik, wyjechał do Bielawy, gdzie wraz z ojcem prowadził zakładową orkiestrę. Po Tadeuszu ślad zaginął.

***

Franciszka Leszczyńska szukała następcy. Kandydat na redaktora muzycznego rozgłośni radiowej w Łodzi musiał być młody, bardzo zdolny i bardzo pracowity. Padło na Henryka. Podczas sprawdzianu Debich zagrał z nut, jakie mu wręczyła Leszczyńska. „Gdy wstałem od fortepianu, pani Franciszka podbiegła, ucałowała mnie i tak oto 15 sierpnia 1949 roku dostałem upragniony angaż na stanowisko kierownika działu muzyki rozrywkowej” - wspominał.

Nowy kierownik rozpoczął od zakładania orkiestry. Dużej, radiowej. „Zabrałem się za to do spółki ze skrzypkiem Alojzym Nicze, ojcem Karola, laureata Konkursu Chopinowskiego” – wspominał Debich. „Pabianiczanin z pabianiczaninem zawsze się dogada, szybko więc mieliśmy zręby sporej orkiestry”.

Do osiemnastu muzyków z Pabianic dołączyło kilku z filharmonii i dwóch od Braci Łopatowskich. W chórze śpiewali studenci konserwatorium. Wyrośli z nich wybitni artyści: Teresa Żylis-Gara, primadonna nowojorskiej Metropolitan Opery i mediolańskiej La Scali, sopranistka Krystyna Nyc-Wronko, tenor Eugeniusz Szynkarski i sopranistka Danuta Debichowa, pierwsza żona Henryka.

Orkiestrze brakowało dyrygenta. „Nie miałem jeszcze uprawnień, bo byłem dopiero na pierwszym roku studiów, ale studia dyrygenckie kończył już Aleksander Tarski” – opowiadał Debich. „Wzięliśmy go na dyrygenta orkiestry i chóru”. Chórzystów przygotował Tadeusz Dobrzyński, a orkiestrę Henryk.

Już w październiku 1949 roku dali pierwszy koncert. Uwerturę Moniuszki, trzecią symfonię Beethovena i koncert fortepianowy Rachmaninowa zagrali w hali Zakładów Mechanicznych imienia Józefa Strzelczyka na Widzewie. Były owacje. Nazajutrz do Polskiego Radia płynęły zaproszenia na kolejne występy muzyków.

Orkiestra rosła i rosła. Półtora roku później liczyła pół setki muzyków. Po brawurowym koncercie w stolicy została uroczyście mianowana Orkiestrą Polskiego Radia i Telewizji, a Debich jej dyrektorem i kierownikiem artystycznym.

W połowie zeszłego wieku żadna stacja radiowa nie mogła się obyć bez codziennych koncertów. Na warszawskiej antenie od lat grała orkiestra Stefana Rachonia, w Katowicach orkiestra Grzegorza Fitelberga, a w Łodzi raczkowało „dziecko” Henryka Debicha.

***

Dyplom zawodowego dyrygenta po studiach muzycznych, podpisany przez profesorów Bohdana Wodiczkę i Tomasza Kiesewettera, Debich dostał w 1953 roku. Pięć lat później wyjechał na stypendium do Niemiec Zachodnich, gdzie podpatrywał gigantów batuty: Herberta von Karajana, Eugena Jochuma i Karlheinza Stockhausena. W tamtych czasach za „żelazną kurtynę” Europy władze PRL-u wypuszczały tylko wybrańców. „O stypendium dla mnie wnioskował w Ministerstwie Kultury sam prezes Radiokomitetu” – z dumą opowiadał Henryk.

W berlińskiej filharmonii nie opuścił ani jednej próby von Karajana z orkiestrą, którą wielki Austriak właśnie obejmował. Bilety na koncert inauguracyjny były poza zasięgiem ubogiego Polaka, ale Henrykowi się poszczęściło. Wejściówkę dostał z rąk samego burmistrza Berlina Zachodniego, Willy’ego Brandta, późniejszego kanclerza Niemiec. Załatwił mu to napotkany w mieście kolega, były więzień obozu w Dachau.

Stypendium pozwalało Debichowi podróżować koleją na koncerty do Monachium i Hamburga, oglądać studia nagrań i podziwiać wybitnych dyrygentów. Henryk skrócił jednak pobyt w Niemczech, by znaleźć się przy ciężarnej żonie. Druga żona, sopranistka Zofia, urodziła mu Mariusza. Jak to u Debichów, chłopiec wyrósł na muzyka: pianistę, kompozytora i dyrygenta. „A mogło być inaczej?” – retorycznie spytał szczęśliwy ojciec. „Niemowlęctwo Mariusz spędzał w teatralnej garderobie. Gdy podrósł, podczas prób schodził do kanału dla orkiestry. Jego mama śpiewała na scenie, a on ciągnął dyrygenta za nogawki”.

***

Orkiestra kradła dyrygentowi wszystkie niedziele w roku, Boże Narodzenie, Wielkanoc i Wszystkich Świętych. Bywało, że próby kończyły się po północy, a o piątej nad ranem autokary z muzykami wyruszały z Łodzi w kolejną trasę koncertową. Debich dyrygował w Ostendzie, Brukseli, Berlinie, Brnie, nagrywał w Moskwie i z orkiestrą Deutschland Sender. „Kiedyś policzyłem, że przez piętnaście lat  dyrygowałem pięćdziesięcioma orkiestrami w świecie i wszystkimi polskimi zespołami w filharmoniach”. Nie liczył występów w telewizjach.

Kamera lubiła Debicha: jego skupioną twarz, nienaganną fryzurę, świetnie skrojony smoking, zawsze śnieżnobiałą koszulę z czarną muszką, okulary w grubych oprawkach. Wielką popularność przyniosło Henrykowi dyrygowanie orkiestrą na festiwalach piosenek w Opolu, Sopocie, Kołobrzegu i Zielonej Górze. „Chwaliła go prasa, chwalili organizatorzy i piosenkarze: za takt, wyrozumiałość i cierpliwość” - po sopockim festiwalu w 1969 roku pisał na łamach „Odgłosów” Andrzej Makowiecki. „Chwalił go nawet Lucjan Kydryński i Irena Dziedzic, która trzy lata temu oświadczyła, że na sopockim tronie nie wyobraża sobie nikogo poza dyrygentem Stefanem Rachoniem”.

Rozchwytywany maestro żył na walizkach. Bywały lata, że podróżował niczym pilot pasażerskiego boeinga: z Berlina do Chicago, z Istambułu na Kubę. „Prawie cały świat objechałem jako dyrygent i jako juror festiwali muzycznych” – opowiadał w Telewizji Polskiej. „Mam satysfakcję, że jurorskimi werdyktami przyczyniłem się do sukcesów polskich piosenkarzy: Krystyny Giżowskiej w Sopocie, Hanny Banaszak w Bułgarii, Anny Jantar w Irlandii”.

On i jego orkiestra nagrali pięćdziesiąt płyt i muzykę do dwudziestu filmów fabularnych. Orkiestra koncertowała w jedenastu krajach, on dostał propozycje stałej pracy na Kubie, w berlińskiej Friedrichstadt-Palast i mnóstwo ofert z Warszawy. Ale niewzruszenie tkwił w Łodzi. Dlaczego? „Nie chciałem zostawić mojej orkiestry. Bo w Warszawie nie było przypadku, by dyrygent utrzymał się na stanowisku dłużej niż dwa lata. Nie chciałem paść ofiarą intryg. Poza tym w Łodzi czułem się u siebie: współpracowałem z filharmonią, teatrami, operetką” – wyznał w rozmowie z Joanną Leszczyńską z „Dziennika Łódzkiego”.

W 1996 roku Henryk Debich odebrał „Diamentową batutę”, nagrodę dyrygencką Polskiego Radia dla muzycznych gigantów.

***

Wspierał karierę syna, początkującego dyrygenta orkiestr symfonicznych. Na scenie w Bydgoszczy Mariusz i Henryk pokazali się razem. Koncert nosił tytuł „Debich na dwie batuty”, w pierwszej części dyrygował syn, w drugiej ojciec.

Gdy Mariusz jechał za chlebem do Ameryki, Henryk gorączkowo telefonował do przyjaciół zza oceanu. „Oczywiście, że zająłem się jego synem. Henrykowi Debichowi się nie odmawia” – wspominał mieszkający w Minnesocie Stanisław Skrowaczewski, wybitny kompozytor i dyrygent. „Młodszy z Debichów to zdolny muzyk, szybko dostał pracę w Kanadzie”.

„Tato, przyjeżdżaj” – rok później telefonował Mariusz, dyrektor orkiestry symfonicznej w mieście London na południu Kanady.

„Piękne miasto. Na tamtejszej uczelni muzycznej Mariusz prowadzi też klasę fortepianu i ciągle jest koncertującym pianistą” – po powrocie z Kanady opowiadał dumny ojciec. „Ma piękną żonę i piękną córeczkę Lidzię. Mieszkają we wspaniałym domu z ogrodem. Będę ich często odwiedzał”.

***

Z całego świata Henryk zwoził do domu stare zegary. Od podłogi po sufit na ścianach wisiały zegary barokowe i secesyjne, solidne gdańskie i delikatne porcelanowe. Wśród nich duma gospodarza, kieszonkowy zegarek słoneczny. Gospodarz zamęczał gości opowieściami o zegarach. Był gotów pójść o zakład, że naprawi każdy.

Śpiewak operowy Kazimierz Kowalski miał zaszczyt zaliczać się do przyjaciół mistrza. „W łódzkim domu Debicha przy ulicy Małachowskiego spotykali się wybitni artyści: Bohdan Wodiczko, Paulos Raptis, Konrad Drzewiecki, Andrzej Hiolski, Anna Jantar, Maria Koterbska” - wspomina. „Gdy przyjeżdżali do studia nagrań łódzkiego radia, Henryk chętnie zapraszał ich do swego domu”.

Wodiczko podziwiał pedanterię Debicha. „Jest staranny w każdym calu. Tak na estradzie, jak i w życiu prywatnym” - opowiadał. „Henryk nie wyobrażał sobie, by mógł wyjść na scenę bez muszki pod szyją”.

Przed siedemdziesiątymi ósmymi urodzinami maestro nagle oświadczył: „Sprzedałem wszystkie zegary. Zamieniłem je na cegły, wapno i cement, gdyż zapragnąłem własnego domu”.

Parterowy dom przy Małachowskiego, do którego tak chętnie wracał, od lat wynajmował. „Teraz wreszcie będę miał coś swojego, na dodatek jeszcze bliżej Polskiego Radia” – stwierdził.

Ze ścian zdjął portrety żon. Z Danutą rozstał się po sześciu latach, Zofia, wielka miłość Henryka, zmarła na stwardnienie rozsiane, a związek z kobietą młodszą o trzydzieści siedem lat przetrwał ledwie dwa lata.

Do nowego domu przy ulicy Edukacyjnej Henryk zabrał też portret aktorki Barbary Kwiatkowskiej, o której względy konkurował z reżyserem Romanem Polańskim. Zabrał zdjęcie zrobione na Kubie w 1972 roku i fotografię z Agnieszką Osiecką w Sopocie, bodaj w 1993 roku.

***

„Pozyskałem do mojej orkiestry świetnych młodych muzyków, kompozytorów i aranżerów. Orkiestra się odmładza, a jej szef starzeje…” – kokietował pod koniec lat siedemdziesiątych, choć wciąż dziarsko wbiegał na scenę i w pas kłaniał się publiczności.

O emeryturze jeszcze nie myślał.

„Dbam o siebie, konserwuję ciało wszystkim, co możliwe, nawet mam w domu takie ustrojstwa do nabierania krzepy” - opowiadał Annie Iżykowskiej. „W garażu obok samochodu stoi rower-składak, w hallu mam taki „deptak” do pedałowania w miejscu, a w łazience drążek do rozciągania kręgosłupa. Korzystam z nich regularnie każdego dnia. Już pomijam, że dłużej będę zdrowy, ale zobowiązuje mnie do tego mój zawód, bo jak już ktoś wdziewa frak i wchodzi na scenę, to musi dbać o swój wygląd. Wprawdzie ludzie kupują bilety przede wszystkim dla pięknej muzyki, ale nie powinni być skazywani na oglądanie jakiegoś tłustego flejtucha”.

Na pytanie, czemu starszy pan zawdzięcza tak doskonałą kondycję, Debich odparł: „Może dobre geny? Każdy ma własną receptę na długowieczność w zdrowiu i dobrej kondycji. Kiedyś chciałem stosować rady świetnego lekarza ze szpitala Barlickiego, profesora Hermana, zalecającego wczesne ranne wstawanie, zimną kąpiel, dobre wino i oglądanie pięknych kobiet. W moim przypadku dwa pierwsze zalecenia odpadają, ale z pozostałych korzystam bardzo chętnie”.

Zatrzymały go dopiero reformy gospodarcze Balcerowicza.

„Skoro likwidowano państwowe zakłady przemysłowe i pegeery, to czemu nie orkiestry?” – ubolewał.

Na jego biurku lądowały kolejne podania muzyków o zwolnienie.

„Koncertmistrz Andrzej Nicze wyemigrował do Meksyku, skrzypek Bogdan Toczko do Szwajcarii, pierwszy oboista do Irlandii…” - wyliczał dyrygent coraz szczuplejszej orkiestry. Dwa miesiące później dodał: „Najlepsi rozjechali się po świecie, a starsi czym prędzej przeszli na emerytury albo do zajęć w szkołach muzycznych. Nie było sensu ciągnąć tego dalej”. Po czterdziestu dwóch latach koncertowania orkiestra Henryka Debicha przestała istnieć.

Emerytura spadła na niego jak klatka na słowika. Całe szczęście, że w pobliżu mieszkali bracia. Bernard w Jadwininie koło Pabianic, Eugeniusz w Pabianicach. Henryk chętnie u nich gościł, chwaląc kuchnię bratowych, Grażyny i Todzi. „W niedziele siedzimy w ogrodzie albo wyjeżdżamy do lasu” - opowiadał. „Dobrze wypoczywam też w Sopocie, przez miesiąc w roku. Rzecz jasna jest to sierpień, kiedy w Operze Leśnej rozbrzmiewa festiwalowy sygnał i ja tam muszę być”.

Cieszył się, gdy w skrzynce na listy znajdował zaproszenia na gościnne występy z orkiestrami w Warszawie, Krakowie czy Poznaniu.

***

„Nigdy nie przypuszczałem, że doczekam tak zacnego wieku i wciąż będę dyrygował” – wyznał w jednym z ostatnich wywiadów.

Gdy spacerując po parku z najmłodszym bratem, Bernardem, źle się poczuł, przysiadł na ławeczce i szepnął: „Cieszmy się z każdego dnia, bo niewielu naszych kolegów jeszcze żyje. Ja dziękuję Bogu za łaskę, jaką codziennie mnie obdarza”.

Marzył o kupieniu starej wiejskiej chałupy, przy której kręciłyby się gęsi, kury i świnka. „Ciągnie mnie do natury” – tłumaczył. „Chciałbym wyjść z zamkniętych ram muzyki i nie gnuśnieć w miejskim domu. Zawsze byłem człowiekiem wolnym i niezależnym”.

Latem 2000 roku Henryk Debich wybrał się na urlop do Sopotu. Jak zwykle spędził go z Barbarą i Zbigniewem Kurtyczami. Po powrocie znad morza źle się poczuł, drętwiały mu ręce. Badania wykazały kłopoty z krążeniem krwi, silne zwężenie tętnic. Widząc bardzo niepokojące wyniki, kardiolog Maria Krzemińska-Pakuła skierowała pacjenta do wybitnego specjalisty w Warszawie. „Ratunkiem dla pana jest tylko operacja” – usłyszał.

Na zabieg umówili się za dziesięć dni, gdy wybitny kardiolog wróci ze światowego sympozjum. Tydzień po tej rozmowie nastąpił zator.

Kres życia artysty opisał w „Expresie Ilustrowanym” Bohdan Gadomski, dziennikarz zaprzyjaźniony z dyrygentem: „Nastąpiła martwica połowy mózgu, a później porażenie ręki i nogi. W połowie Debich był sparaliżowany. Zawieziono go do pabianickiego szpitala, a stamtąd na nowo otwarty oddział rehabilitacji przy ulicy Szpitalnej. Nie poddawał się chorobie. Któregoś dnia zwierzył się bratu Eugeniuszowi, że marzy tylko o tym, by wstać i z laską w ręce poczłapać do toalety”.

Z Kanady przyleciał Mariusz, jednak fatalnie zniósł spotkanie z konającym ojcem. Mdlał i trzeba było wzywać pogotowie ratunkowe.

Choroba pustoszyła organizm maestro. Debich nie chciał jeść i pić, wciąż spał. Przy łóżku czuwali bracia: Bernard i Eugeniusz, krzątała się krewna Janina, dyplomowana pielęgniarka.

4 lipca 2001 roku Henryk Debich nie obudził się. Odszedł we śnie, kilka minut przed godziną szóstą.

Chciał spocząć w Pabianicach. Pochowano go w rodzinnym grobie obok matki i siostry na starym cmentarzu rzymskokatolickim. Na trumnie brata Eugeniusz położył opaskę żołnierza Armii Krajowej. W kaplicy śpiewali soliści Teatru Wielkiego. Zagrała orkiestra dęta, jak zawsze na pogrzebach Debichów.