37 lat temu o świąteczne stoły pabianiczan zadbała władza – czyli miejski Sztab Handlowy. To on rozstrzygał, czy będzie na nich plaster kiełbasy szynkowej, czy salceson plus dwa śledzie w oliwie (krajowej). Sztab gwarantował po kilka jajek na głowę obywatela. Z resztą tradycyjnego jadła było znacznie gorzej.

Na trzy tygodnie przed Wielkanocą Sztab Handlowy meldował, że od 2 kwietnia w sklepie mięsnym PSS Społem przy ul. Armii Czerwonej 48 (dziś ulica Zamkowa) będzie można zamawiać paczki mięsne. I to nie byle jakie, bo z całomiesięcznym przydziałem kartkowym! Antoni Jarczewski, szef Sztabu Handlowego, obiecywał, że poczyni starania, by Pabianice dostały więcej kaszanki, pasztetowej, salcesonu, ozorków w galarecie oraz zimnych nóżek.

Na kartki można było kupić parę deka cukierków czekoladowych albo pół litra. Wybór był oczywisty. Aby nie dopuścić do zmarnowania starzejących się cukierków w polewie czekoladowej, przed świętami zrezygnowano ze sprzedawania ich na kartki. Kolejka przed sklepem firmowym zakładów im. 22 Lipca (dzisiejszy Wedel) mierzyła prawie 70 metrów.

W sklepach spożywczych miało nie brakować makaronu, płatków owsianych, dżemu truskawkowego i śliwkowego, kompotu z jabłek oraz koncentratu pomidorowego, sprowadzonego z bratnich Węgier. Była nadzieja na herbatę Madras, musztardę, serek topiony, groszek w puszkach i Rosavit (koncentrat do robienia napojów).

 

Co dadzą na kartki?

Kartki mięsne miały być realizowane na zasadzie: 50 procent mięsa, 50 procent wędlin. Dorosłemu pabianiczaninowi przysługiwało 300 gramów wędzonki, a dziecku – 500 gramów. Sztab Handlowy utrzymywał, że od poniedziałku 16 kwietnia można kupować białą kiełbasę.

Teoretycznie, bo do sklepów przywożono dziennie po zaledwie 10-20 kg.

- Kolejki przed mięsnymi ustawiały się już o godzinie trzeciej w nocy. Otwierano o szóstej. Wchodziło się do środka i obserwowało: hak – lada, hak – lada – tak Wielkanoc 1984 roku wspomina 65-letnia pabianiczanka. - Trochę na tych hakach wisiało, ale każdy zastanawiał się, czy wystarczy dla niego. Jak się udało coś zdobyć, człowiek wychodził ze sklepu dumny i uradowany.

 

O szynce cicho sza

Zakłady Mięsne przy ulicy Żwirki i Wigury (dziś Pamso) przyrzekały rzucić na rynek mrożone flaki wieprzowe, konserwy, słoninę, a nawet boczek. O szynce nie wspominano ani słowem.

Spółdzielnia Mleczarska (była taka przy ul. Partyzanckiej) obiecała sprowadzić aż Wrocławia lody kakaowe i kawowe. Sama takich rarytasów robić nie potrafiła. Najlepiej wychodził jej ręcznie pakowany twaróg – krajanka.

Miał się pojawić nowy gatunek mąki – żuławska. Zapowiadano sprowadzenie kawy - ale tej droższej. Lokalna gazeta podała, że na Wielkanoc będzie można kupić aż trzy kostki masła!

Podczas ostatniego przed świętami posiedzenia Sztabu Handlowego powiało optymizmem. „Zaopatrzenie jest lepsze, niż przed Bożym Narodzeniem! Zakłady Mięsne zapewniły pełne pokrycie na kartkowe przydziały wędzonek” – meldowali sztabowcy. Do sklepów miało trafić więcej podrobów i kości. Obiecano, że pawilon na Bugaju dostanie nawet kiełbasę zwyczajną lub parówki.
Twarogu miało być o połowę więcej niż przed zeszłorocznymi świętami. Ale nie było pewne, czy twaróg nada się do pieczenia serników, bo czasami bywał kwaśny. Cukrowych baranków nikt nie śmiał obiecywać, bo cukier wciąż był na kartki.

Spółdzielnia Ogrodniczo-Pszczelarska z Łodzi zapowiedziała, że podeśle nad Dobrzynkę kilka skrzynek pomidorów, ogórków, kapustę kiszoną i chrzan. Ten ostatni trzeba było ucierać w domu, bo przodująca gospodarka socjalistyczna jeszcze nie poradziła sobie z wkładaniem tartego chrzanu do słoiczków.

Złe wieści dochodziły w „frontu kartoflanego”. Powód? W państwowych przechowalniach ziemniaków mieszano rozmaite gatunki. Skutkiem tego niektóre dostawy do sklepów trąciły pyrami pastewnymi. Sztab Handlowy długo obradował, lecz nie znalazł na to sposobu.

Tymczasem ciastkarnia pracująca dla PSS Społem zapewniała, że da 10 ton wypieków w aż 17 asortymentach – od torcików po piaskowe babki, biszkopty, mazurki. Ale mało kto w to wierzył. Bo niby skąd miałaby aż tyle cukru?

 

Hura, są pieczarki!

Na rynku pojawiły się marynowane grzybki, rzadko goszczące w Pabianicach pieczarki, konserwowana papryka, soki, kisiel, budyń. Gorzej z przyprawami – brakowało proszku do pieczenia ciast, galaretek, cynamonu, pieprzu i ziela angielskiego. Nie było bakalii. Telewizja radziła gospodyniom domowym, by zamiast luksusowych rodzynek i migdałów, do ciast dodawały suszoną marchew. Bo jest pyszna i tania.

Całe miasto żyło wiadomościami znad Bałtyku. Martwiło się, czy przydzielone Pabianicom 10 ton kubańskich pomarańczy dopłynie do portu, da się szybko przeładować na ciężarówki i zdąży dojechać przed świętami. Gdyby zdążyło, to statystyczny pabianiczanin mógłby liczyć na prawie całą kubańską pomarańczę.

W 1984 roku jajka dostarczane przez państwowe fermy były nieco zdefektowane. Szpeciły je stemple z czerwonego i fioletowego tuszu. Stawiane po to, by ukrócić niecne praktyki spekulantów. Ci dranie kupowali tanie jaja państwowe i handlowali nimi z zyskiem. Nie było rady - jaja należało w domu pomalować. O ile było czym.

W kioskach Ruchu w kwietniu pojawiły się plastikowe śmigusówki. I to w trzech kolorach. Najwięcej było tych w kształcie jajek. Zabawki okazały się mało przydatne, bo pękały przy otworkach do wlewania wody. Ale pabianiczanie radzili sobie w inny sposób – do lania sąsiadów używali butelek po Ludwiku i płynie do prania Kokosal. Wystarczyło wydłubać w nich większe dziurki. Nożyczkami albo kozikiem.

Z okładki „Życia Pabianic” wielkanocnych życzeń nie składał kurczak czy zajączek. Szczerzył z niej zęby Jerzy Urban - rzecznik prasowy rządu generała Jaruzelskiego. Zapewniał on, że życie w Pabianicach jest ciekawe, jeśli wręcz nie pasjonujące.

 

Zrób to sam

„Życie Pabianic” wydrukowało też artykuł o pani Wiktorii z Piątkowiska, która własnoręcznie robi pisanki. Gazeta ubolewała, że zwyczaj malowania jajek już u nas zanika. Znacznie więcej miejsca na stronach poświęciła wielkiemu sukcesowi sił postępu, czyli 40-leciu PRL. Z zadrukowanego papieru biła duma, iż państwo robotniczo-chłopskie trzyma się aż tak długo.

Przez cały kwiecień w Osiedlowym Domu Kultury przy ul. Żukowa (dziś ul. Łaska) można było oglądać wystawę znaczków pocztowych „Walka i męczeństwo narodów Europy w latach 1939–1945”. W Klubie Międzynarodowej Prasy i Książki na parterze wieżowca przy ul. Wyspiańskiego (dziś jest tam sklep Ferrum – z umywalkami i sedesami) zapowiadano prelekcje o stosunkach polsko-radzieckich w latach 1944-1956. Klub Spółdzielczy im. Mickiewicza zapraszał natomiast na odczyt o tajnym nauczaniu podczas drugiej wojny światowej. Poświąteczna gazeta nie pisała, czy tłumy chętnych szturmowały drzwi tych przybytków.

Władza mocno się starała, by już przed świętami pabianiczanie omijali kościoły. Dlatego do kina Mazur sprowadzono wielki przebój ekranu - polski film „Lata dwudzieste, lata trzydzieste”. Kino Robotnik kusiło kupionym za ciężkie dolary amerykańskim obrazem „Lawina”. Dla dzieci wyświetlało Akademię Pana Kleksa.

W myśl przesądu, że śluby brane w Wielkanoc są trwalsze niż majowe czy listopadowe, w Urzędzie Stanu Cywilnego już w Wielką Sobotę odliczyło się 13 par z obrączkami. Pierwszego dnia świąt kierowniczka udzieliła ślubu kolejnym 23 parom, a w lany poniedziałek – 20.

W Polskim Radiu hitem była wtedy Skóra kapeli Aya RL.