Jej ojciec przeważnie był bezrobotnym. Artur Ways, z zawodu majster tkacki, z każdym gospodarczym krachem tracił robotę w fabryce Rudolfa Kindlera. Choć pieczętował się herbem Łabudź i choć jego przodkowie wiek temu przybyli na ziemie polskie z Westfalii, pokornie stawał w kolejce po zapomogę. „Gdy tato przynosił do domu jakieś pieniądze, zaraz trzeba było oddać je sklepikarzowi, by zapłacić za wcześniejsze zakupy ≪na kredkę≫” – wspominała Jadzia. Pieniądze niosła do sklepu mama, Paulina z Janowskich, wychowująca córkę i czterech synów.

„Mama wybaczała nam każdą psotę, a tato był człowiekiem surowym, choć sprawiedliwym i dobrym” – opowiadała Jadzia. „Gdy miał pracę, w jego kieszeni zawsze było coś dla dzieci: landrynki, ciastka albo kilka groszy”.

Jadźka urodziła się 30 stycznia 1912 roku jako Waysówna. Dla pabianickich Niemców była Weyssówną, dla Polaków Wajsówną, Żydzi podpytywali, czy aby nie jest córką kupca Abrahama Wajsa. „Jestem Polką” – nie miała wątpliwości Jadwiga, gdy przyszło starać się o paszport.

Z braćmi chętnie pokopałaby na podwórzu piłkę, ale Waysowie piłki nie mieli. „Ileż to razy wystawałam pod parkanem boiska, czekając, kiedy piłka przeleci na zewnątrz, by choć przez chwilę nią się pobawić” – wspominała. „Piłka była dla nas nie lada atrakcją. Nasi rodzice dobrze o tym wiedzieli, ale kupić jej nie byli w stanie”.

Gdy Jadzia miała osiem lat, mama zaprowadziła ją do sali Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. To dlatego, by szkolne koleżanki nie nazywały córki „Pulpecikiem”. Dziewczynka miała być smukła i silna. W „Sokole” ćwiczyła z trzema pannami starszymi ciut od niej. „Mój pierwszy sportowy nauczyciel, Władysław Marciniak powiedział, że od jutra mamy przychodzić na trening w krótkich sportowych spodenkach i bez pończoch. Nie bardzo mu się podobały także nasze długie warkocze z kokardami” – opowiadała Jadzia. Warkoczy nie obcięły, ale nazajutrz paradowały w spodenkach. „Ściągając z nóg bawełniane pończochy, przyglądałyśmy się sobie zawstydzone, bo przecież dziewczynce z dobrego domu nie wypadało paradować z gołymi kolankami” – wspominała Wajsówna. „Długo nie miałyśmy odwagi wyjść na boisko”.

***

Miała szesnaście lat, gdy na igrzyskach olimpijskich w Amsterdamie (1928) Halinie Konopackiej grano Mazurka Dąbrowskiego. Razem z braćmi przystawiała ucho do radia na kryształki. Byli nieprzytomni z radości, że złoty medal w rzucie dyskiem jest dla Polski. Wtedy szalona Jadźka głośno oznajmiła, że za cztery lata też pojedzie na olimpiadę i też wróci z medalem. Musiała skryć się za krzewem bzu, bo kpinom braci nie było końca. Mocno zacisnęła piąstki…

Jesienią wymknęła się z domu na stadion „Sokoła”, gdzie ćwiczyli atleci. Tam wzięła do ręki dysk. Pierwszy raz w życiu. „Nie wiem czemu, ale zrodziła się we mnie dziwna chęć rzucania tym drewnianym talerzem” – wspominała. Zapisała się na zawody. Kilka dni później Jadzia wygrała bieg na sześćdziesiąt metrów, skok w dal i skok wzwyż. A gdy rzuciła dyskiem, sędzia z wrażenia potknął się o kępkę trawy i wywrócił, nie przestając obserwować jak „drewniany talerz” wylatuje daleko poza boisko.

Trener „Sokoła” natychmiast zgłosił Wajsównę do zawodów o mistrzostwo okręgu. W dysku małoletnia Jadzia miała rywalizować z samą Genowefą Kobielską, olimpijką z Amsterdamu, ósmą zawodniczką igrzysk. „Nogi miałam jak z waty, a w głowie nieznośny szum. W gardle zaschło mi zupełnie. Wyszłam na bieżnię...” – opowiadała pabianiczanka. „Ocknęłam się dopiero na dźwięk swojego nazwiska”.

Rzuciła najmocniej, jak mogła. Sędziowie zmierzyli odległość – fiu, fiu, sporo ponad 30 metrów, niewiele bliżej od rekordu Polski! Gdy ogłoszono, że pogromczynią Kobielskiej w rzucie dyskiem została podlotka z Pabianic, widownia wiwatowała. „Najgłośniej bili brawo pabianiczanie” – wspominała Jadzia.

Obcięła warkocze i zdjęła kokardy. Na boisku przy ulicy Żeromskiego Wajsówna rozpoczęła regularne treningi trzy razy w tygodniu. Wstawała o piątej rano, biegała po parku, potem po zeszyty, na lekcje i na popołudniowy trening. W zawodach musiała startować pod pseudonimem „Puszkówna”, bo dyrektor szkoły nie mógł się dowiedzieć, że jego uczennica pokazuje gołe kolana. Gdy mu o tym donieśli, postawił Jadzi ultimatum: szkoła albo rzucanie dyskiem. Wybrała dysk. Powrót do szkoły zawdzięczała mamie, która jakoś przebłagała dyrektora.

Sport nie gwarantował chleba z masłem. Z tego powodu rodzice przenieśli Jadźkę do żeńskiego gimnazjum kupieckiego w Łodzi przy Cegielnianej (Jaracza). „Wiedziałam, że to dla nich wielki wysiłek finansowy. Aby mnie kształcić, musieli oszczędzać na jedzeniu, ubraniu, na wszystkim. Nie mogłam sprawić rodzicom zawodu. Uczyłam się dużo, wobec czego trochę zaniedbałam treningi” – wspominała Wajsówna. W 1931 roku ukończyła „kupiecką”, odbierając z rąk dyrektorki dyplom księgowej.

A marzyła o karierze gwiazdy Hollywood… Na filmie „Kokietka” z Mary Pickford w kinie „Zachęta” Jadźka była ze sześć razy. Gdy dostała zaproszenie na wielki bal w salach Szkoły Rzemiosł przy Tuszyńskiej (Piotra Skargi), wszystkie oszczędności chciała wydać na wizytę u fryzjera. Daremnie. W przededniu balu nie mogła się dostać do żadnego zakładu fryzjerskiego w mieście, takie były kolejki dam, panien na wydaniu i podlotków. Uczesała ją mama, na bal poszła z ojcem.

***

8 maja 1932 roku panna Wajs dokonała czegoś, co w mig przekazały wszystkie sportowe telegrafy: na stadionie Łódzkiego Klubu Sportowego pobiła rekord świata Haliny Konopackiej, rzucając dyskiem aż 39 metrów i 78 centymetrów. I stało się!” – nazajutrz pisał dziennik „Echo”. „Do wczoraj nikt na całej kuli ziemskiej nie pobił rekordu Konopackiej ustanowionego na olimpiadzie w Amsterdamie. Dokonała tego dopiero młodziutka Wajsówna z Pabianic”.

Kilka dni później na zawodach w Pabianicach Jadzia rzuciła jeszcze dalej. Była pierwszą kobietą w świecie, której dysk pokonał granicę 40 metrów. „Wtedy pierwszy raz w życiu dostałam bukiet kwiatów, tulipanów” – wspominała. „Przekazałam go mamie”.

Zaraz po zawodach w Królewskiej Hucie (Chorzowie) trenerzy zabrali ją na obóz przedolimpijski w Poznaniu. „Wajsówna była tam dożywiana cukrem (250 gramów dziennie), gdyż cukier jest przez sportowców całego świata uznawany za najbardziej pożywny podczas wielkiego wysiłku” – pisał magazyn „Stadion”. Udzielając wywiadu, Jadwiga dodała: „Uważam, że dawano mi za mało cukru, dlatego dokupowałam sobie czekoladę”.

***

Była nadzieją Polski na olimpijski medal. Ona i biegacz Janusz Kusociński. Wiosną 1932 roku Jadwiga dostała paszport, bilet na transatlantyk płynący do Ameryki i godło do przyszycia sobie na białą koszulkę. Zanim Jadzia wyruszyła do Los Angeles, matka napisała list do brata, którego bezrobocie wyprawiło za ocean. „Wuj Aleksander odpisał, że w amerykańskich gazetach czytał o rekordzie świata w rzucie dyskiem, który padł w Pabianicach, ale nie przypuszczał, iż rekordzistką jest jego siostrzenica” – wspominała Wajsówna. Wuj zaprosił Jadzię do siebie i obiecał roztoczyć nad nią opiekę.

Z Gdyni olimpijczycy popłynęli parowcem „Pułaski”, szumnie zwanym transatlantykiem. Podróż ślimaczyła się dwa tygodnie. Skoczkowie ćwiczyli na pokładzie, Janusz Kusociński biegał dookoła statku, tylko Jadzia się nudziła. Trenować mogła tylko w portach, do których zawijał nieduży „Pułaski”, bo inaczej jej dysk lądowałby w oceanie.

W Kalifornii Jadźka wystraszyła się rywalek. Bo nie dość, że obie amerykańskie dyskobolki: Ruth Osburn i Lillian Coppeland wydawały się jej wielkie jak żyrafy, to jeszcze miały bardzo długie ręce. Na domiar złego olimpijski dysk, jaki Polka dostała na treningu, był zupełnie inny niż ten, jakim rzucało się w świecie: bardziej wypukły, z grubymi kantami. „Nigdy takiego nie miałam w ręku” – narzekała Wajsówna. „Mam za małą dłoń, by go objąć”.

Podczas otwarcia X letnich igrzysk polską flagę niósł dziesięcioboista Zygmunt Siedlecki, w pierwszej trójce szła sprinterka Stanisława Walasiewiczówna, płotkarka Felicja Schabińska i Jadźka Wajsówna. „Mamo, tato, stadion w Los Angeles mieści 120 tysięcy widzów, trzy razy więcej niż ludzi mieszka w Pabianicach. Nigdy w życiu nie widziałam takich tłumów” – pisała w liście do rodziców.

„Przed eliminacyjnymi rzutami Wajsówna była ogromnie zdenerwowana. Cała się trzęsła, jak w febrze” – pisało „Echo”. Najdalszy rzut długo należał do Amerykanki Osburn, Jadzia była druga. W ostatniej serii Amerykanka Coppeland machnęła dyskiem tak mocno, że stadion zawył z zachwytu. Wajsówna zdobyła brązowy medal. Tylko brązowy. „Byłam wściekła. Nerwy nie wytrzymały i rozpłakałam się na ramieniu Stasi Walasiewiczówny” – wspominała.

Przed powrotem do kraju zwiedziła Hollywood. Była podekscytowana spotkaniem z aktorką Mary Pickford. „Jakże się rozczarowałam, gdy przedstawiono mnie aktorce w wieku 50 lat. To nie była ta młoda i urocza Mary, jaką znałam z filmów kowbojskich” – napisała Jadzia w liście do rodziców.

Pewnego dnia przed dom, w którym wujostwo gościli siostrzenicę z Polski, zajechała elegancka limuzyna. „Ci panowie do ciebie, Jadziu – powiedział wuj, wskazując dwóch dżentelmenów, którzy przybyli w interesach. Biznes miał być taki: Wajsówna zostanie w Ameryce i będzie rzucała dyskiem w zawodowym klubie, za co w dwa lata dostanie sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. „Widząc moje wahanie, przebili na dwieście tysięcy dolarów” - wspominała Jadzia. Kwota była zawrotna. Taką samą ofertę dostał złoty medalista, biegacz Janusz Kusociński. Jadwiga i Janusz podziękowali. „Co tam pieniądze, my chcieliśmy nosić na koszulkach białego orzełka” – oświadczyła Wajsówna.

Do Pabianic wróciła późną nocą. Mieszkanie tonęło w kwiatach i liścikach z gratulacjami. „Matka mówiła, że zabrakło garnków, by wstawić wszystkie bukiety” – wspominała medalistka olimpijska. Dzień w dzień poczta przynosiła furę listów. „Bywały i takie, których autorzy oświadczali mi się, śląc swe fotografie i zaświadczenie o wysokości zarobków” – opowiadała Jadzia.

***

Wajsówna zdała maturę i szukała pracy. Nigdzie się nie chwaliła, że jest rekordzistką świata i medalistką olimpijską. Proponowano jej posadę gońcówny w magistracie lub roznosicielki obroku w stajniach fabryki Scheiblera i Grohmana. Związała się z narodowcami, którzy dążyli do wyrzucenia Żydów z gabinetów lekarskich, aptek, wyższych uczelni, wojska i urzędów. „Polak to katolik wierny swojej religii i ojczyźnie” – udzieliła wywiadu Jadźka.

15 lipca 1934 roku w Brukseli jej dysk poszybował na niebywałą wówczas odległość 44 metrów i 19 centymetrów. „Ta niesamowita Polka!” – pisała zagraniczna prasa. Była druga w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na sportowca kraju i dostała Wielką Honorową Nagrodę Sportową, wygrywając rywalizację z tenisistką Jadwigą Jędrzejowską, finalistką Wimbledonu. Nagroda była przechodnia - „Dziewczynka ze skakanką”, rzeźba Alfonsa Karnego. Dwa lata później Wajsówna znów zdobyła „Dziewczynkę”, teraz już na własność.

***

Przed igrzyskami w Berlinie była najlepsza w świecie, na mistrzostwach pokonała Niemki. „Niech pani wstąpi do reprezentacji Rzeszy, przecież nazywa się pani Ways. My umiemy się odpłacić…” – usłyszała od kierownika niemieckiej ekipy lekkoatletów. Prychnęła mu w twarz.

W domu matka płakała. „Redukcje” – oznajmiła krótko. Fabryki znowu stały, tkacza Artura Wajsa znowu zwolnili, w sklepie znów dawali Wajsom jedzenie „na kredę”. Jadwiga wyciągnęła z szuflady dyplom księgowej i poszła szukać pracy. Została biuralistką w „Borucie”. Do Zgierza jeździła tramwajami, dwie godziny w jedną stronę. Wstawała o czwartej. Trenowała po ciemku, gdy konie pocwałowały spać. A i tak cieszyła się, że pozwolono jej ćwiczyć pod dachem ujeżdżalni. „Rano biegały tam konie, a wieczorami ja grzmociłam dyskiem w ścianę” - wspominała. „Brud był niesamowity, a powietrze tak gęste, że zdawało się, iż dysk zawiśnie w górze”.

Przed zimą Wajsowie kupowali cztery tony węgla do ogrzewania domu. „Zsypać tyle opału do piwnicy, to robota nieco cięższa od rzucania dyskiem” – stwierdziła Jadwiga. I chwyciła za łopatę. Gdy wrzuciła węgiel, mistrzyni świata szła do pralni. „Najlepszą sportową zaprawą było pranie bielizny”- wspominała. „Rodzinę mieliśmy liczną, a pieniędzy mało. Musiałam sama oprać wszystkich”.

Berlin 1936 roku zrobił na niej ponure wrażenie. To tam wyznaczono kolejne igrzyska. „Z każdego okna wykwitała czerwona flaga ze swastyką, ulice były pełne umundurowanych hitlerowców” – wspominała. „My, Polacy byliśmy otoczeni zimną grzecznością, za którą kryła się wrogość”. W dniu zawodów dyskobolek wyszła mgła, siąpiło. Jadźka przypomniała sobie, że z Pabianic nie zabrała kalafonii. „Przydałaby się do natarcia rąk, żeby mokry dysk dobrze siedział w dłoni, a nie ślizgał się jak ryba” – tłumaczyła kierownikowi polskiej ekipy. Metrem pojechała do centrum Berlina szukać sklepu ze skrzypcami. Znalazła, ale nie umiała poprosić o kalafonię. Z trudem tłumaczyła sprzedawcy, że nie będzie grała, tylko rzucała. Wreszcie zrozumiał. Trzymając w dłoni bursztynową zdobycz, Jadźka wskoczyła do tramwaju jadącego w przeciwną stronę niż stadion olimpijski. Omal nie spóźniła się na początek zawodów.

Kalafonia się przydała. Wajsówna rzucała świetnie, bijąc własny rekord Polski i rekord olimpijski. Ale Niemka Gisela Mauermayer rzuciła dalej, dysk przeleciał nad chorągiewką pokazującą rekord świata. Jadwiga miała srebrny medal. Trzecia też była Niemka. Przed dekoracją tych trzech najlepszych z Jadźki wylazła diablica. Mocno uszminkowała usta, bo dowiedziała się, że Hitler zabronił tego robić Niemkom. Hitler obserwował zawody z trybuny honorowej. „Niech się wścieknie!” – myślała sobie Polka.

W pabianickim domu Wajsów czekało ostre upomnienie z księgowości fabryki chemicznej w Zgierzu. Powód? Srebrna medalistka olimpijska samowolnie przedłużyła urlop.

***

Siedem miesięcy przed wybuchem wojny „Przegląd Sportowy” pisał na pierwszej stronie: „Mężem słynnej dyskobolki zostanie Franciszek Grętkiewicz, prezes Łódzkiego Klubu Motocyklowego. Na ślub chce zjechać do Pabianic wiele tysięcy osób”. Panna młoda ma 27 lat, pan młody jest 17 lat starszy. Ona szykuje się do kolejnej olimpiady, on ściga w rajdach motorowych, prowadząc maszyny marki DKW, Bugatti i Austro-Daimler. Przy ulicy Piotrkowskiej Franciszek prowadzi szkołę kierowców. Tam się poznali latem 1938 roku, gdy Jadzia przyszła na kurs prawa jazdy. Kurs był nagrodą za drugie miejsce w wyścigach na nartach za motorem. „Stary Grętkiewicz z miejsca zakochał się w Jadźce na zabój” – pisała plotkarska prasa.

Jesienią Jadzia przeziębiła się na treningu i rozchorowała. Franciszek troskliwie się nią opiekował. Choć Wajsówna miała wysoką gorączkę, krajowy związek sportowy nastawał, by przyjechała na zawody Polska-Niemcy. Nie pomogły tłumaczenia, że wicemistrzyni olimpijska leży w łóżku. Franciszek zawiózł Jadzię do Bydgoszczy. Rzuciła dyskiem i… zemdlała. Kurowała się w Krynicy. „Mama stanowczo mi odradzała wychodzenie za dużo starszego mężczyznę” – wspominała. W Boże Narodzenie Jadwiga przyjęła oświadczyny Franciszka. „Motocykliści wjechali do Pabianic w sile około stu maszyn” - pisał „Głos Poranny”, relacjonując wielkie wydarzenie towarzyskie z 7 stycznia 1939 roku. „Przy akompaniamencie klaksonów i warkocie maszyn młoda para udała się do kościoła czerwonym samochodem Grętkiewicza”. Tego dnia do Pabianic zjechało dziesięć tysięcy fanów Jadźki. Zameldowała się też setka automobilistów w wyścigówkach Essex, Packard, Buick, Bugatti. To goście pana młodego. Z powodu tłumu gapiów wstrzymano ruch tramwajów przy kościele św. Mateusza. „Jadwiga była ubrana w białą suknię z trenem i welon. W ręku trzymała pyszny bukiet herbacianych róż” - pisał „Głos”. „Franciszek do ślubu kroczył we fraku”. Sprzed kościoła młodzi odjechali do nowo wybudowanego domu przy Kilińskiego 24”.

Wiosną 1939 roku złożyła ślubowanie olimpijskie przed igrzyskami w 1940 roku, które miały się odbyć w Tokio. Do tego czasu pięć razy pobiła rekord świata.

***

Gdy zawyły syreny zwiastujące niemiecki nalot bombowy, Franciszek Grętkiewicz dostał przydział do wojskowej kolumny samochodowej. Ale nie mógł jej znaleźć. Wrócił więc do domu i ukrył mundur. Nazajutrz przyszło na świat dziecko wojny - pierwszy syn Grętkiewiczów, Andrzej.

Jadwiga spacerowała ulicą, pchając przed sobą wózek z Andrzejkiem, kiedy kątem oka dostrzegła spieszącego ku niej żołnierza w czapce z trupią główką. „Ciarki przeszły mi po skórze, gdy usłyszałam: ≪Wajsówna? ” - wspominała. „Ciężka ręka spoczęła na moim ramieniu. Wiedziałam, co to oznacza…”. Wtedy go poznała. To był niemiecki płotkarz Erwin Wegner, wicemistrz Europy. Pamiętał Jadwigę z igrzysk w Berlinie, gdzie też startował. Wegner spytał o wspólnych znajomych ze stadionu. A potem przekonywał Polkę, że pod wodzą Hitlera Niemcy zawojują cały świat, a Polska na zawsze zniknie z map. Jadwiga była rada, gdy wreszcie się od niej odczepił. Franciszek dostał pracę w garażach. Nie głodowali, ale żyli jak wystraszone szczury. W Łodzi mnożyły się łapanki, aresztowania, wysiedlenia, wywózki na przymusowe roboty. Do domu Grętkiewiczów wpadali żandarmi, robili rewizje. Tak się nie dało żyć. Był listopad 1939 roku. Wyjechali na warszawski Żoliborz. Franciszek pracował w straży ogniowej. „Lotem błyskawicy rozeszła się wiadomość o aresztowaniu Janusza Kusocińskiego, a potem o straceniu go w Palmirach” – wspominała Jadwiga. „Zamordowali mojego przyjaciela, mistrza olimpijskiego”.

W trzecim roku wojny Jadwiga urodziła drugiego syna, Macieja. „Którejś nocy obudziło nas walenie kolbami w drzwi. Gestapo” – opowiadała. „Rewizja, kogoś szukano. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Kazano mi zanieść dzieci do sąsiadów. Nas wepchnęli do samochodu i zawieźli do więzienia gestapo przy alei Szucha. Kilka razy budzono nas w nocy na przesłuchiwania. Pierwszy raz w życiu zostałam zbita w niemiłosierny sposób. Rozchwiały mi się wszystkie zęby. Mąż wyglądał jeszcze gorzej. Miał wylew krwi, tracił wzrok”. Przy kolejnym biciu gestapowiec warknął: „Jaka z ciebie Polka?! Jesteś Niemką, twoi dziadkowie nazywali się Weyss! Podpisz, że chcesz być Niemką i zaraz będziesz wolna”. Nie podpisała. Znów oberwała pięścią w twarz. Upadła. Gdy ją wypuścili, z trudem przełykała tylko kaszę z mlekiem. Franciszek nie mógł nawet tego. Za opatrzenie skatowanego męża zapłaciła lekarzowi zaręczynowym pierścionkiem. Czekała na lekarstwa wysłane z Łodzi, ale wybuchło powstanie warszawskie. Grętkiewiczowie chronili się w głębokiej piwnicy domu. Olimpijskie medale, dyplomy i „Dziewczynka ze skakanką” przepadły w zamęcie wojny.

Z podpalanej Warszawy wypędzili ich Niemcy. Jadwiga, ślepnący mąż i mali chłopcy dotarli do Bochni. Mieli tylko węzełek z bielizną. „Pracowałam w piekarni, rękami wyrabiając chleb. Codziennie przez sześć miesięcy uwijałam się przy dzieżach z mąką i rozpalonym piecu” - opowiadała. „Wreszcie najedliśmy się do syta”.

***

W marcu pod plandeką zdezelowanej ciężarówki Grętkiewiczowie wracali w rodzinne strony. Franciszek leżał pod kocem, z trudem oddychał. „Wkrótce zostałam wdową” – napisała we wspomnieniach. „Dzieci zabrałam do Pabianic, żeby ktoś z rodziny mógł mnie zastąpić przy synach, gdy pójdę do pracy. Pracowała w księgowości łódzkiej Centrali Tekstylnej. Ważyła ledwie 58 kilogramów. „Miecia Moderówna, mistrzyni w biegach, nie poznała mnie na pabianickiej ulicy” - wspominała.

Wróciła do sportu. Przez kilka dni gimnastykowała się na stadionie. Wreszcie wzięła do ręki dysk. Rzuciła pierwszy raz od prawie sześciu lat. Była załamana. Dysk wylądował dwanaście metrów bliżej niż przed wojną. Na pierwsze zawody pojechała do Zgierza. Zabrała dysk i koszulkę z białym orłem, lecz nie dała rady wyjść na stadion. Zszarpane nerwy zatrzymały ją w szatni.

***

Choć w pojedynkę wychowywała dwoje dzieci, bardzo chciała jechać na igrzyska do Londynu. Na obozy treningowe zabierała synów. Miała wtedy trzydzieści sześć lat. „To już nie na pani zdrowie” – wieszczył lekarz. Polscy olimpijczycy mieszkali w żołnierskich barakach, pod nogami biegały szczury. Na śniadanie dostawali chleb z marmoladą i zbożową kawę z sacharyną. Aby uzbierać na lotniczy bilet do Londynu, chodzili ze skarbonkami po gmachach ministerstw.

Na olimpijskich zawodach w Anglii Jadwiga była czwarta. „Zawiodłam Polaków, bo liczyli na medal” - wspominała. „Przepraszam, nie miałam więcej sił”. Nie miała złudzeń, że pora kończyć. Została trenerką w Zrzeszeniu Sportowym Ogniwo, wyszła za mąż za Jana Marcinkiewicza. Mając czterdzieści pięć lat skakała wzwyż i biegała przez płotki. Dwadzieścia lat później jeszcze zakładała łyżwy. Gdy rezygnowała z trenowania młodzieży, zauważyła: „Czasy są zupełnie inne, rekord świata w dysku zbliża się do sześćdziesięciu metrów…”. W pabianickim Towarzystwie Przyjaciół Dzieci opiekowała się sierotami i podrzutkami, zawiązała koło dzieci specjalnej troski. Na parterze swojego domu ustawiła stół do ping-ponga i grała z dzieciakami z sąsiedztwa, póki milicja nie dostała zawiadomienia, że „obywatelka Wajs-Marcinkiewicz odciąga młodzież od nauki”.

Do ostatnich chwil mieszkała w Pabianicach – w domu przy Kilińskiego 24, blisko stadionu. „Tutaj jest moje miejsce” – mówiła w 1987 roku, kiedy zastrzegała, że to ostatni z nią wywiad. A potem śmiejąc się do rozpuku opowiadała, jak stojąc przy płocie w ogródku wciąż słucha pytań: czy jest milionerką i czego dorobiła się na sporcie. To wtedy na odwrocie pożółkłej fotografii z olimpiady napisała: „Tylko to jest cenne, co po Twym życiu i dokonaniach zostanie w pamięci dobrych ludzi”.

Odeszła 1 lutego 1990 roku. Spoczęła na cmentarzu katolickim w Pabianicach, kilka kroków od swego domu.

Na podstawie książki "My, pabianiczanie" Romana Kubiaka