Wymaszerowałem w świat z takiego miasteczka, gdzie potrzeby duchowe zastępuje się pogawędką w szynkach, wszelkie nieczystości wylewa się przed dom, dla ledwie połowy dzieci jest miejsce w szkołach elementarnych, a marnie opłacany lud roboczy szybko traci zdrowie w zadymionych i zapylonych fabrykach - o sobie i Pabianicach pisał tak Jan Lorentowicz, dyrektor warszawskiego Teatru Narodowego, krytyk literacki, pisarz, patron biblioteki publicznej w rodzinnym mieście nad Dobrzynką.

***

Był czwartym z pięciu synów Ludwika, ziemianina bez ziemi, utraconej na Kresach po powstaniu styczniowym, w karze za podniesienie ręki na cara. Urodzony 16 marca 1867 roku Jan wedle metryki chrzest przyjął trzy dni później w kościele św. Mateusza. Ojciec miał duże stolarnie: w Rzgowie i Pabianicach na Starym Mieście, zatrudniał gromadkę czeladników. Stać go było na wysyłanie synów po nauki do stolicy guberni, Piotrkowa. A nawet do Warszawy i Paryża. Synowie odpłacali się najlepiej jak potrafili: Leonard wyrósł na profesora medycyny, Michał został papieskim prałatem, Franciszek przemysłowcem, a Władysław wziętym stolarzem.

Od uczenia się pod dyktando bakałarza uchylał się tylko Jan. W piotrkowskim gimnazjum męskim młody Lorentowicz nie bardzo chciał rachować i śpiewać w chórze, wolał czytać książki albo poznawać języki: francuski i niemiecki. Dwa lata później relegowano go ze szkoły za podżeganie kolegów do zawiązania kółka oświatowego, zakazanego przez carskie władze. Wyszło wówczas na jaw, że czterej gimnazjaliści potajemnie czytali polskie i francuskie książki o tematyce politycznej.

Ten sam los spotkał Janka także w częstochowskim gimnazjum, skąd niepoprawnego ucznia wyrzucono jeszcze szybciej. Lorentowicz miał wilczy bilet. Nie bez udziału pieniędzy ojca egzaminy maturalne zdawał w Płocku.

Zaczął pisać. Dziewicze opowiadanie nastolatek wysłał w 1887 roku do redakcji gubernialnego pisma „Tydzień” w Piotrkowie. Wydrukowano je w dwóch częściach pod nazwiskiem „Lorent”. Akcja opowiadania toczy się w miasteczku o nazwie Podwyszyn, mocno przypominającym Pabianice. Sukcesu pisarskiego nie odtrąbiono, ale znawcy literatury orzekli, iż młody autor ma dar jasnego wypowiadania swych myśli, dlatego powinien rozwijać swój talent.

Z kolei w miesięczniku etnograficznym „Wisła” (1890) Lorentowicz podawał do publicznej wiadomości, czym się żywi lud fabryczny Pabianic, pisząc w swym artykule: „Stare miasto jada mięso dwa razy w tygodniu, czasem raz w tygodniu i to w formie sztuki mięsa, mocno wygotowanej na rosół. Zwykłym pokarmem są: kapusta, kasza z okrasą (jaglana, tatarczana i jęczmienna), kartofle, kluski, mleko. W piątki, soboty oraz wszelkie wigilie poszczą wszyscy bardzo skrupulatnie. Rano mieszczanie piją, za przykładem Niemców, dość słabo słodzoną kawę. Toż samo dzieje się pośród robotników fabrycznych, którym zwykle noszą śniadanie do fabryki. Zamożniejsze gospodynie wypiekają chleb u siebie w domu (raz na tydzień); biedniejsze kupują go w piekarniach. Chleba każdy mieszczanin zjada przeciętnie około funta dziennie”.

***

Rodzice obawiali się, że przejawiający rewolucyjne ciągoty Jan szybko popadnie w niełaskę władz i skończy na Sybirze. Wysłali go do Paryża, płacąc złotymi rublami za daleką podróż, pokoik na przedmieściu i utrzymanie. Od 1890 roku młodzieniec słuchał wykładów z antropologii na Sorbonie, ale kierunku nie kontynuował. Nie chciało mu się.

Wciągnął go ruch niepodległościowy. Wkrótce dla polskiej Gminy Narodowo-Socjalistycznej Jan redagował czasopismo „Pobudka”, nawołujące do walki o suwerenność ojczyzny oraz bliską marksizmowi sprawiedliwość społeczną. Krytyk literacki i dramaturg Adam Grzymała-Siedlecki w ten sposób pisał o Lorentowiczu: „Obijał się koło organizacji socjalistycznych i nawet należał do redakcji paryskiego magazynu. Nie zanadto eksponowany, nie wpadł też w kartotekę rosyjskiego wywiadu i w przeciwieństwie do wielu polskich socjalistów, zawsze z Paryża mógł wrócić do kraju, co właśnie było Jana dramatem, jak sobie dworował Władysław Reymont”.

Na paryskim bruku wiodło mu się mizernie.

W 1893 roku Lorentowicz pisał do poznanej we Francji socjalistki Marii Sulickiej, studentki medycyny: „Dziś rano otrzymałem list z domu, który mi odebrał ostatnią nadzieję pozostania dłużej w Paryżu. Z Pabianic pisano mi zupełnie kategorycznie, że jestem już za stary na to, aby mnie dłużej utrzymywano, i że czas już, abym swe studia skończył i szukał sobie miejsca. Rodzice moi mają naturalnie ze swego punktu widzenia rację, zwłaszcza, gdyż wiedzą, iż całego swego czasu na studia nie poświęcam. Od sierpnia przestali mi przesyłać pieniądze, pozostawiając mnie w fatalnej sytuacji. Broniłem się, jak mogłem, od systematycznego głodu rozmaitymi kombinacjami, pomiędzy którymi było i dwukrotne wyłudzenie z domu pieniędzy na podróż. Ale taki sposób wegetowania możliwym jest bardzo krótko. Wyczerpuje on moralnie i fizycznie, stanowiąc pasmo udręczeń i cierpień. Po pięciu miesiącach straciłem wiele energii, gdyby się to zaś przeciągało dłużej, straciłbym niezawodnie i resztki zdrowia. W każdym razie pobyt mój tu jest ostatecznie zachwianym. Muszę istotnie wziąć się do pracy produkcyjnej, jeżeli chcę dalej egzystować. Gdzie to zrobię, czy tu, czy może w Galicji lub poznańskim, nie jestem jeszcze zdecydowany”.

Ostatecznie Jan został w Paryżu jeszcze przez dziesięć lat, wspierany materialnie przez przyjaciół. Rozczarowany pracą polityczną, zajął się tym, co wychodziło mu najlepiej - pisaniem. W paryskim czasopiśmie „Mercure de France” zamieszczał artykuły o współczesnej literaturze polskiej i polskim teatrze. Pisywał też do czasopism w kraju, o literaturze francuskiej. Dało się z tego żyć.

W Paryżu plotkowano, że młody publicysta jest zakochany w aktoreczce Gabrieli Zapolskiej, próbującej kariery teatralnej. „Zapolska była bardzo nerwowa, miała wówczas dużo przykrości ze strony recenzentów i kochała się w prześlicznym młodym chłopcu, Janku Lorentowiczu” - po latach wspominała lekarka Maria Sulicka.

Gdy po kolejnej nieudanej roli Gabrieli Zapolskiej znany krytyk teatralny wyśmiał mało utalentowaną Polkę, porywczy Lorentowicz odszukał go, publicznie znieważył i pobił. W powieści Zapolskiej „Zaszumi las” (1899) czytelnik odnajdzie pabianiczanina jako Leona Kręckiego.

***

Zimą 1903 roku Lorentowicz wrócił do kraju. We Lwowie ożenił się z malarką Ewą Rościszewską, hrabianką Junosza. Teść, Zygmunt Rościszewski, był założycielem i wydawcą „Korespondenta Płockiego”.

Lorentowiczowie szybko przenieśli się do Warszawy, gdzie Jan dostał dobrze płatną posadę kierownika działu literackiego i naczelnego recenzenta w poczytnym „Kurierze Codziennym”. Pracował też w „Nowej Gazecie”, „Tygodniku Ilustrowanym”, „Myśli Polskiej”, został prezesem Towarzystwa Literatów i Dziennikarzy (1916). Parokrotnie przyjeżdżał do rodzinnych Pabianic z odczytami o literaturze.

Pragnął, by jedyna córka – Irena, nie zmarnowała życia w kuchni jakiegoś pazernego mieszczanina albo kupca. „Ojciec bardzo chciał, bym została malarką, natomiast żartobliwie mawiał, że gdybym chcia­ła iść na scenę, to by mnie zabił jak psa” – wspominała Irena Lorentowicz, po latach absolwentka warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych i Sorbony, scenograf stołecznych teatrów oraz paryskiej i nowojorskiej opery.

***

Lorentowicz dużo pisał, tłumaczył „Sztukę prowadzenia sporów” Schopenhauera, wydał drukiem antologię „Ziemia polska w pieśni”, po której ukazała się „Polska pieśń miłosna” i „Śpiewnik polski”. Tom swych szkiców wspomnieniowych poświęcił spotkaniom ze Stefanem Żeromskim, Władysławem Reymontem i Stanisławem Przybyszewskim. Bohaterami kolejnych książek Jana Lorentowicza byli aktorzy: „Mieczysława Ćwiklińska” (1936) i „Józef Śliwicki” (1938). Jego największe dzieło to „Dwadzieścia lat teatru” - wybór 480 artykułów zebranych w pięciu tomach.

Po pierwszej wojnie światowej Lorentowicz wskrzeszał życie teatralne Warszawy. Był generalnym dyrektorem Teatrów Miejskich, kierownikiem stołecznej Szkoły Dramatycznej, prezesem polskiego oddziału Pen Clubu (1925-1926), wreszcie dyrektorem Teatru Narodowego (1926-1928).

Drogę do prestiżowej Polskiej Akademii Literatury otworzył mu zbiór recenzji „Dwadzieścia lat teatru”. Wśród wybitnych literatów przyjmujących Lorentowicza do swego szacownego grona w 1938 roku byli: Leopold Staff, Juliusz Kaden-Bandrowski, Karol Irzykowski, Kornel Makuszyński, Zofia Nałkowska, Zenon Miriam-Przesmycki, Wacław Sieroszewski, Jerzy Szaniawski, Tadeusz Boy-Żeleński, Bolesław Leśmian, Kazimierz Wierzyński.

***

Miał siedemdziesiąt lat, gdy z trwogą zauważył, że nie dorobił się ani majątku, ani choćby skromnej emerytury. Mieszkanie wynajmował, dorywczo pisał artykuły do prasy i recenzował spektakle, ale honoraria nie wystarczały na stołowanie się w mieście. Żona wyjechała do Płocka, córka za granicę, gosposia wymówiła, bo nie płacił. Przyjaciele zauważyli, że słynący z pedanterii Jan z coraz większym trudem i coraz gorszym skutkiem czyści swe lakierowane buty.

Kiedy we wrześniu 1939 roku na Warszawę spadały niemieckie bomby, Lorentowicz bał się o domową bibliotekę, by nie spłonęła. W kamienicy przy ulicy Żurawiej 24, gdzie mieszkał, znalazł studentów na kwaterze, którzy wszystkie jego cenne tomy znieśli do głębokiej piwnicy.

Tego dnia odłamki bomb wybiły okna i podziurawiły dach domu przy Żurawiej. Mimo to nazajutrz Lorentowicz polecił studentom wnieść książki na górę, na swoje miejsca w regałach biblioteki. „Wilgoć, jesienny ziąb i brak opału szkodzą papierowi, paczą się piękne oprawy ksiąg” – ubolewał na stronach swego pamiętnika.

Klęska w wojnie z Niemcami druzgotała go. „Polska zginęła” – powtarzał, nie znajdując pocieszenia w żadnych wieściach ze świata. Wpadł w depresję, odmówił leczenia wyniszczającej go cukrzycy. Całymi dniami tkwił w nieopalanym mieszkaniu, pił zimną wodę.

Nabawiwszy się zapalenia płuc, zmarł 15 stycznia 1940 roku. Pochowano go na Powązkach.

(fragment książki pt. "My, pabianiczanie" Romana Kubiaka - wydanej nakładem Agencji Dziennikarzy)