ad

„Nie da się żyć bez kąpieliska z czystą wodą” - już sto lat temu pabianiczanie domagali się dostępu do wody i plaży. A prasa pisała: „Obecnie ludność naszego miasta w zimie korzysta z prywatnych łaźni Jana Czerkaskiego przy ul. Lipowej i firmy Krusche i Ender, zaś latem zupełnie pozbawiona jest kąpieli na wolnym powietrzu w obrębie miasta. Cierpi na tym zdrowotność ludności, cierpi na tym higiena społeczna, a samo miasto uchodzi za brudne. Dla dobra Pabianic i jego mieszkańców należałoby wybudować odpowiedni teren kąpielowy miejski przy ulicy Bugaj lub wejść w pertraktacje z firmą Krusche i Ender, aby wspólnie założyć łazienki kąpielowe na stawie tej firmy przy ul. Grobelnej”.

Głównym problemem była brudna woda w Dobrzynce, bez opamiętania zapaskudzana ściekami z fabryki Kruschego i Endera oraz mniejszych zakładów. Gdy rozpoczynały się wakacje, prasa wspominała lepsze czasy – te sprzed zaledwie kilku lat: „Strudzony całotygodniową ciężką pracą w fabryce robotnik udawał się wówczas w letniej porze nad staw przy Grobelnej, z piękną podówczas kępą drzew pośrodku. Zażywał tam przyjemnej kąpieli w okolicy tzw. Kapuśniaków i Ciepłych krajów” – pisała. „Robotnik mógł też korzystać z łódek wypożyczanych od znanych w całym mieście państwa Kuligowskich, zamieszkałych przy ulicy Bugaj”.

We wspomnieniach specjalizował się dziennik „Echo”, pisząc: „Wybierał sobie robotnik odpowiedni dla siebie teren kąpielowy. A było w czym wybierać, bowiem rzeka Dobrzynka, płynąc od strony lasu wielkim łukiem tworzyła wiele rozlewisk i zasilała kilka stawów. Gdy nie odpowiadała komu kąpiel w wspomnianych miejscach, był jeszcze na Bugaju staw zwany stawem Nawrockiego, gdzie łazienki i czysta woda wprost zapraszały do kąpieli”.

Staw Franciszka Nawrockiego (właściciela pabianickiej cegielni) zwano także Grobelką. To dlatego, że już 300 lat temu pracował tam młyn wodny na grobli sporego stawu. Nawrocki kupił staw z łąkami, kazał usypać piaszczystą plażę, postawił  wypożyczalnię łódek i założył park z rozłożystymi drzewami, dającymi mnóstwo cienia. W lipcowe niedziele nad prywatnym stawem wypoczywało kilka tysięcy pabianiczan. Darmo, bo Nawrocki nie brał grosza za wejście na plażę i do wody.

Niestety, staw na rzece szybko się zamulał i tracił chętnych do kąpieli. Chuligani zdewastowali park i plażę, a rodzina Nawrockich nie chciała już wyrzucać pieniędzy w błoto. Po kilku latach „okolica stała się złowonną, a tym samym wykluczającą wszelką kąpiel i wypoczynek” – pisała prasa.

Jeszcze szybciej Dobrzynka zmieniała się w regularny ściek. Pewnego lata korytem popłynęło więcej chemicznych paskudztw niż wody, a wchodzenie do kolorowej mazi groziło ciężkim zatruciem. W upalne dni pabianiczanie oblegali więc glinianki na Młodzieniaszku, w Wymysłowie, Woli Zaradzyńskiej i Teklinie. Ochłody szukali także w niedużym stawie przy ulicy Chłodnej, w Talarze, na Pliszce, w Dłutowie i Kociołkach. Latem 1921 roku, gdy żar lał się z nieba i zapanowała susza, wyschły nawet okoliczne stawy i studnie. Dobrzynkę można było przekroczyć suchą stopą.

Szesnaście lat później, gdy latem temperatura w mieście dochodziła do 50 stopni Celsjusza, prasa pisała: „Coraz większym problemem jest niski poziom higieny osobistej mieszkańców. W upalne dni ludzie ma mają się gdzie wykąpać po ciężkiej pracy, a dzieci dla ochłody. Wprawdzie od szeregu lat buduje się w Pabianicach Łaźnię Miejską, jednak do jej wykończenia i oddania do użytku czekać trzeba będzie długie lata. Brak kąpielisk sprawia, że kąpieli można zażyć jedynie w łaźni prywatnej Czerkaskiego, gdzie za opłatą korzysta się z wanny i natrysku. Łaźnia ta jednak czynna jest tylko 3 dni w tygodniu. Społeczeństwo czeka przeto na Łaźnię Miejską i letnie kąpielisko pod gołym niebem”.

 

Szlaban na stawie przy Grobelnej

Rok później miejskiego kąpieliska wciąż nie było, a dziennik „Echo” ubolewał: „Zabrudzony przez ścieki fabryczne staw przy ul. Grobelnej został zasypany, a kępa drzew zniesiona. Terenem całym podzieliła się firma Krusche i Ender z miastem. Środek zajęło miasto, przeprowadzając tam koryto Dobrzynki. Na jednym brzegu rzeki urządzono szumnie nazwane bulwary. Firma Krusche i Ender ogrodziła swój teren obskurnym płotem i założyła mały, lecz czysty staw własny. W ten sposób świetny niegdyś teren kąpielowy przestał istnieć, a miasto zyskało chyba tylko tak, że posiada bulwary, z których nikt nie korzysta ze względu na ich nieodpowiednie położenie i nieczyste powietrze. Kąpielisko miejskie i łazienki pozostały nadal w krainie nieziszczalnych marzeń”.

Nadzieja na kąpielisko pojawiła się dopiero w 1936 roku. Wtedy to staw Nawrockiego na Bugaju, który wcześniej przeszedł w ręce fabryki chemicznej, odkupił Aleksander Lewityn do spółki z żoną, Pauliną.

Za kilkadziesiąt hektarów ziemi i wody Lewitynowie zapłacili 35 tysięcy złotych - równowartość 7 samochodów marki Polski Fiat 500. Robotnik w fabryce włókienniczej zarabiał wtedy nieco ponad 100 zł miesięcznie, kilogram chleba kosztował 70 groszy, kilogram kiełbasy – 2 zł, a para butów – 28 zł.

Aleksander Lewityn był rzeźnikiem, masarzem i kupcem. Na parterze i w podwórzu kamienicy przy ulicy Zamkowej (róg Fabrycznej, dziś Waryńskiego) prowadził zakład masarki ze sklepem mięsnym. Nad drzwiami sklepu wisiał szyld z datą założenia firmy Lewitynów: „1905”. Po sąsiedzku działał zakład pogrzebowy Michała Kołacza, a kilka kamienic dalej drugi sklep Lewitynów - rybny.

 

Z rzeźnika filantrop

Choć Aleksander Lewityn był człowiekiem bardzo zamożnym, nie miał najlepszej opinii w mieście. 3 kwietnia 1936 roku gazeta „Echo” pisała: „Organa kontrolne Rzeźni Miejskiej w Pabianicach wykryły u znanego rzeźnika i właściciela masarni Lewityna duży zapas mięsa, pochodzącego z potajemnego uboju. Lewitynowi spisano protokół przy równoczesnej konfiskacie nielegalnego mięsa”.

Gdy pewnego dnia wybuch rozerwał parowy kocioł w masarni, z okien w pobliskich kamienicach wypadały szyby, ze ścian posypał się tynk, a spanikowani lokatorzy wybiegli na ulice. „Dość tego! – grzmiała prasa. „Czas już wielki zlikwidować dymiącą maszynę w centrum miasta. Gdy motor masarni jest w ruchu, cała okolica napełnia się gryzącym dymem, a z góry, w postaci drobnego deszczyku kapie oliwa, wywołując zanieczyszczenie całego terenu” – w imieniu mieszkańców skarżyła się „Gazeta Pabjanicka”.

Paulina i Aleksander Lewitynowie - nowi właściciele stawu Nawrockiego (Grobelki), kazali zbiornik oczyścić i zarybić. Uporządkowali nabrzeżny park i poszerzyli drogę do kąpieliska. Niedługo potem lokalna gazeta donosiła:

„Regulacja stawu została ukończona. Korzystając z przepływającej w tym miejscu Dobrzynki, której wodami jest stale zasilany, staw znowu jest zdatny do użytku jako kąpielisko dla spragnionych ochłody amatorów kąpieli. Na wodzie pojawiły się łódki i kajaki, co czyni z tego miejsca pożyteczne kąpielisko rzeczne. Zbudowane też zostaną szatnie damskie i męskie, bufet oraz piaskowa plaża. Wszystkim tym poczynaniom pana Lewityna należy przyklasnąć, bo nareszcie pabianiczanie zdobędą należyte kąpielisko, którego brak przez długie lata dał się wszystkim odczuć”.

Paulina Lewitynowa zwierzyła się przyjaciółce, że nad stawem chce zbudować dworek. Jednak wcześniej wybuchła wojna.

 

Od Lewityna do Businki

Po wypędzeniu Niemców, do rozkradzionego z łódek i ławek Lewityna wrócili Lewitynowie. Na krótko. Już w 1946 roku łapę na kąpielisku położyli komuniści. Na nic się zdały starania Lewitynów o odzyskanie uczciwie nabytej ziemi. Nowe władze miasta sięgnęły po dekret o reformie rolnej, nakazując „obszarnikom” wynosić się z kąpieliska. We wrześniu 1947 roku „Łódzki Dziennik Wojewódzki” opublikował postanowienie o przejęciu na własność państwa „Młyna Wodnego Lewityn Aleksander w Pabianicach przy ul. Bugaj”.

Ziemię Lewitynów władze podarowały Zygfrydowi Kęszyckiemu, podającemu się za kapitana Armii Ludowej (pseudonim „Gryf”), repatrianta ze Wschodu. Była to postać tajemnicza, od dawna związana z międzynarodowym komunizmem. W Pabianicach szeptano, że szmat ziemi wraz ze stawem Lewitynów Kęszycki dostał za duże zasługi dla Sowietów.

Pan na Lewitynie szybko awansował. Już w maju 1948 roku wszedł do zarządu obwodu Ligi Lotniczej w Pabianicach - jako pułkownik Ludowego Wojska Polskiego. Z niekłamanym zachwytem informował o tym partyjny „Głos Robotniczy”. Stawem i ziemią na Bugaju towarzysz pułkownik się nie zajmował. Przy drodze do kąpieliska kazał postawić tablice z surowym zakazem wchodzenia.

Cztery lata po wojnie „Gryf” Kęszycki nagle zniknął. Po mieście rozeszła się wieść, że nocą „bezpieka” wywiozła go do Łodzi, do aresztu i na przesłuchania. Trwały stalinowskie „czystki”. Do Pabianic „Gryf” już nie wrócił.

Tymczasem Lewitynowie szukali sprawiedliwości w sądach. Jeden z procesów o zabrany im majątek na Bugaju zakończył się postanowieniem o zwrocie stawu i niemal połowy ziemi wokół kąpieliska. Ale komunistyczne władze miasta miały to w nosie. Lewitynowie nigdy już nie odzyskali nawet skrawka swej ziemi.

Rok później w drewnianej szopie przy ulicy Bugaj 110 na byłym Lewitynie władze miasta zainstalowały Państwowe Gospodarstwo Rolne. Z okruchów okiennych szyb i drewnianych słupków robotnicy klecili szklarnie. Spuścili wodę ze stawu, by wyłapać i zjeść ostatnie karpie. „W szklarniach i na terenach otwartych PGR Pabianice hoduje kwiaty (30 procent produkcji) i warzywa” – pisał „Głos Robotniczy”. „Rośnie zielona pietruszka, sałata, koperek, marchewka, rzodkiewki i botwina. Obok tulipanów widać goździki i żółte irysy o niespotykanych kształtach, a także wspaniale róże z PGR Pabianice”. Warzywa zawożono do kuchni zakładowych stołówek.

Mimo częstych kontroli, mimo apeli władz do mało pracowitej załogi gospodarstwa, plony pegeeru były mizerne. Sporo warzyw rozkradano, część się zepsuła, załoga przeważnie była pijana. W 1958 roku, gdy do kasy PGR-u znów trzeba było dołożyć, władze Pabianic sięgnęły po bat – „rolników” z Bugaju oddały pod komendę Miejskiego Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej. Odtąd ważnym politycznym zadaniem stało się zacieranie w głowach pabianiczan burżuazyjnej nazwy przedwojennego kąpieliska – „Lewityn”. Aż wymyślano nazwę „Businka”.

 

Chcecie kąpieliska?  To je sobie zróbcie

Urządzaniem kąpieliska dla klasy robotniczej zajęto się dopiero pięć lat później. Dawny Lewityn miał się stać socjalistycznym obiektem rekreacyjnym z brodzikiem, basenem pływackim, trybuną, szatnią, kawiarnią, sklepikiem, hotelem i wypożyczalną wszystkiego, co unosi się na wodzie. Powinny z tego korzystać „masy ludowe” z rodzinami - zapowiadał „Głos”. Zapał był, ale brakowało pieniędzy, łopat i cementu. Radzieckim sposobem zagoniono więc do roboty pracowników fabryk i szkół. Harówka przy kopaniu stawów i wywożeniu ziemi była darmowa – przeważnie w niedziele.

Latem 1963 roku zakładowymi ciężarówkami zwożono na Bugaj „ludzi pracy”. Mułem i piaskiem z pogłębiania stawu darmowi robotnicy załadowali 1.050 wozów. Usypywano z tego górkę saneczkową. Drugie tyle wozów kursowało z ziemią do zasypywania pagórkowatych łąk wokół stawu.

Ówczesne „Życie Pabianic” pisało, że najgorliwsi byli pracownicy Pabianickich Zakładów Przemysłu Bawełnianego, Pabianickiej Fabryki Narzędzi, Zakładów Farmaceutycznych Polfa i Środków Opatrunkowych. Na budowie kąpieliska mieszkańcy miasta „przepracowali” 17.200 godzin.

Toczyło się tak zwane współzawodnictwo pracy załóg największych fabryk. Podczas urlopu, zamiast nad morze czy w góry, kilka tysięcy pabianiczan jeździło na Bugaj, by zasuwać z łopatą. „Aby obraz czynów społecznych był pełniejszy, nie można zapomnieć o udziale młodzieży szkolnej przy porządkowaniu obiektu” – dodała gazeta.

23 lipca 1966 roku od rana w stronę nowiutkiego kąpieliska ciągnęły tłumy pabianiczan z dziećmi, kocami, wałówką i oranżadą. Szykowano uroczyste otwarcie ośrodka, zwożono kwiaty, kiełbasę, bułki, lody i mównicę dla honorowych gości i partyjnych bonzów. Kilka dni wcześniej przyjechały na ciężarówkach łódki i kajaki - wypożyczone z ośrodków wypoczynkowych nad Wartą. Łódki na staw w Lewitynie harcerze mieli dopiero budować podczas zajęć warsztatowych. Kąpielisko nie było ukończone. Mury kawiarni Turkus ledwie wystawały nad ziemię, brakowało ławek, a placyk, który przeznaczono na pole namiotowe, czekał aż władze miasta zarządzą kolejny czyn społeczny.

O godzinie siedemnastej wszystkie miejsca wokół stawu i toru pływackiego były zajęte. Na usłaną kocami plażę nie dało się wcisnąć szpilki. „Spokojną do tej pory taflę wody przecięli wiosłujący kajakarze w białych strojach. Na masztach łopocą flagi, przygrywa zakładowa orkiestra dęta, dzieci machają biało-czerwonymi chorągiewkami” – relacjonowała prasa. Przecięcie wstęgi na pabianickim kąpielisku przypominało ceremonię otwarcia igrzysk olimpijskich.

Od tej chwili po wsze czasy Lewityn miał być nazywany Miejskim Ośrodkiem Sportu, Turystyki i Wypoczynku. Stara (przedwojenna) nazwa kąpieliska, jako skalana burżuazyjną przeszłością, została odprawiona na śmietnik historii. Mimo to przetrwała…

Gdy orkiestra odegrała narodowy hymn, na trybunę wkroczył gospodarz uroczystości - towarzysz Józef Rogoziński z Frontu Jedności Narodu. Przemawiał króciutko, bo miał ważniejsze zadanie - powitać najważniejszego gościa, towarzysza Zenona Nowaka. Urodzony w Pabianicach Nowak był synem najemnego tkacza, oddanym krzewicielem komunizmu. Szybko awansował. Do rodzinnego miasta przyjechał w 1966 roku jako członek Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, wicepremier w rządzie Józefa Cyrankiewicza i poseł na Sejm (później był także prezesem Najwyższej Izby Kontroli i ambasadorem Polski w Związku Radzieckim). Gość i gospodarz słodzili sobie, ile wlezie, a publika klaskała, by szybciej skończyli. Tym bardziej, że przy płocie kąpieliska stał już bufet z kiełbasą, lodami i piwem.

 

„Ojcowie” sukcesu

Choć ośrodek wypoczynkowy przy ulicy Bugaj 110 zbudowali pracownicy pabianickich fabryk i uczniowie, sukces miał innych „ojców”. Na pamiątkowej tablicy przy schodach do kawiarni Turkus wykuto w kamieniu napis: „Ośrodek  wybudowano w latach 1966-1968 z Funduszu Odbudowy Stolicy Kraju i Centralnego Funduszu Turystyki i Wypoczynku”. Milczeniem pominięto fakt, iż obydwa fundusze dały tyle, co kot napłakał – znacznie mniej niż szumnie obiecywano. I gdyby nie ciężka robota tysięcy pabianiczan, na Bugaju byłaby figa z makiem.

25 lipca 1966 roku wojewódzka gazeta pisała:

„Ośrodek wodny został oddany społeczeństwu Pabianic. Gdy oficjalne uroczystości dobiegły końca, nad stawami pojawiły się pióropusze kolorowych rakiet. Rozpoczęły się zawody pływackie z udziałem drużyn z Pabianic, Łodzi, Piotrkowa, Zgierza i Ozorkowa. Pełen wrażeń dzień zakończył pokaz sztucznych ogni”.

Atrakcje szykowano także na niedzielę. Od godziny 10.00 siatkarze walczyli w turnieju o puchar 60-lecia Pabianickiego Towarzystwa Cyklistów. Była nauka pływania, kurs na kartę pływacką i wyścigi na 100 metrów stylem dowolnym o mistrzostwo Pabianic. Zwycięzcy dostali medale i puchary kąpieliska. Od godziny 20.00 oglądano film fabularny pod tytułem „Olimpiada w Tokio”.
 

„Jadzia” szefową

Ster Miejskiego Ośrodka Sportu, Turystyki i Wypoczynku władze oddały w mocne ręce 54-letniej Jadwigi Wajs-Marcinkiewicz, zdobywczyni dwóch medali na igrzyskach olimpijskich (srebrnego i brązowego), przedwojennej rekordzistce świata w rzucie dyskiem. Bardzo lubiana w Pabianicach „Jadzia” (tak się do niej zwracano) była bezpartyjna,  co powinno wykluczyć ją z grona kandydatów do kierowniczego stołka. Ale dla słynnej olimpijki, która na berlińskiej olimpiadzie w 1936 roku zdenerwowała Hitlera, zrobiono wyjątek. Wajs-Marcinkiewicz dostała symboliczny klucz do ośrodka.

Energiczna szefowa od razu zabrała się za niedokończone prace. Pogoniła murarzy na rusztowaniach piętrowego budynku kawiarni „Turkus” - z tarasem i zapleczem gospodarczym. Urządzała kuchnię, szatnie, pokój lekarski, pole namiotowe i szalety. W fabrycznych warsztatach robiono dla niej ławki. Ponieważ na gęsto zaludnionym kąpielisku raz po raz ktoś się topił, kierowniczka sprowadziła i zatrudniła ratowników wodnych.

Gdy ratownicy kończyli dyżur, a ludzie jeszcze nie chcieli wychodzić z wody, na ratowniczą wieżyczkę wchodziła „Jadzia”. Świetnie pływała, ochoczo skakała z trampoliny, wygrywała pływackie wyścigi z dużo młodszymi panami. Przy plaży kierowniczka grała w ping-ponga i pokazywała dzieciakom, jak się chodzi na rekach. A gdy dozorca znów zapił, chwytała miotłę i czyściła plażę. „Praca w Lewitynie była dla niej nowym wyzwaniem” – napisał Jan Lis w książce „Romantyczne olimpiady”. Kierowniczki wszędzie było pełno. Pracowała od godziny piątej rano, a bywało, że wcześniej. Do domu przy ulicy Kilińskiego wracała nocą.

 

Niechciana Businka

Zacieranie nazwy „Lewityn” dawało mizerne rezultaty. Starsi i młodzi pabianiczanie wciąż chodzili się kąpać „na Lewityn” lub „do Lewityna” – a nie do Miejskiego Ośrodka Sportu, Turystyki i Wypoczynku, jak chciały władze. Aby wybić ludziom z głów

stary „Lewityn”, ogłoszono konkurs na nową nazwę. Warunek był jeden – miała być krótka. Z kilku kiepskich propozycji miejska komisja wybrała nazwę „Businka” – kompilację wyrazów „Bugaj” i „Osinka” (niegdyś nazywano tak pola ciągnące się od starego szpitala aż po brzeg Dobrzynki). Po ogłoszeniu wyników konkursu, zmieniono blaszaną tablicę na bramie ośrodka, plan Pabianic z zarysem kąpieliska i książkę telefoniczną, mimo to „Businka” nie chciała się przyjąć. Pabianiczanie uparcie pływali „w Lewitynie”. Dobrze przyjęła się za to kawiarnia Turkus – z powodzeniem konkurująca z kawiarnią Mocca i restauracją Stylową przy ulicy Armii Czerwonej.

W czerwcu 1977 roku, już pod rządami nowego kierownika i pod wojewódzkim nadzorem, Businka stała się obiektem krytyki. Czytelniczka „Dziennika Popularnego” wysłała do redakcji skargę: „Dziwne zwyczaje panują w kiosku z napojami chłodzącymi na terenie pabianickiego kąpieliska Businka” – donosiła czytelniczka. „Otóż w kiosku tym nie podają klientom szklanek do napojów. Przyczyna? W ubiegłym roku kilkadziesiąt szklanek skradziono i personel kiosku musiał za nie zapłacić. W tym roku spragnieni pabianiczanie muszą na kąpielisko przynosić… własne szklanki”. Nazajutrz brama Businki nie zamykała się – przyjeżdżała kontrola za kontrolą. Rewizorzy dostrzegli bałagan na kąpielisku i w dokumentach, uszkodzony sprzęt sportowy i kosze pełne śmieci. Posypały się nagany.

Pomogło. Latem 1980 roku ośrodek w Pabianicach zajął pierwsze miejsce w konkursie na najlepiej przygotowany obiekt wypoczynkowy w Łódzkiem. Prasa pisała:

„Na 17 hektarach mieszczą się tu: kawiarnia o 100 miejscach konsumpcyjnych (latem dysponująca dodatkową setką miejsc na tarasie widokowym), hotelik dla 21 gości, dobrze zaopatrzona wypożyczalnia sprzętu sportowego i turystycznego, kort tenisowy, boiska, plac zabaw, brodzik dla dzieci i basen kąpielowy. Zwraca uwagę dobrze utrzymana zieleń, ład i porządek”.

„Dziennik Łódzki” chwalił pracowitego dyrektora ośrodka - Tadeusza Rozwensa.

Dwa lata później „Dziennik” podał cennik usług na Busince. „Za wstęp na ośrodek w Pabianicach osoby dorosłe płacić będą 10 złotych, dzieci i młodzież szkolna, studenci, renciści i wojskowi - 5 zł. Wstęp dla dzieci poniżej 7 lat jest bezpłatny. Godzina gry w tenisa kosztuje 50 zł od osoby. Dla tych, którzy zechcą korzystać z ośrodka częściej, a być może spędzić tu urlop, wprowadzono roczne karty wstępu w cenie 150 zł”. Gazeta zachęcała łodzian, by przyjeżdżali na Businkę: „Zimą są tutaj trzy tafle lodowe, jest wypożyczalnia łyżew, a z megafonów płynie muzyka”.

 

Zamiast Turkusa - Savana

Po kilkunastu latach kierowania ośrodkiem ze stolicy województwa, w 1990 roku Businka wróciła do „macierzy” – pod zarząd miejski. Była mocno zaniedbana. Stawu dawno nie odmulano, ścieżki i plaże zarastały chwastami, z budynków odpadał tynk, na widowni basenu pływackiego „urzędowali” głównie pijacy. Władze miasta nie miały ani pomysłu, ani pieniędzy na uporządkowanie kąpieliska. Z bramy zdjęto tablicę z napisem: „Businka”. Znowu był tu Lewityn.

Kultową kawiarnię „Turkus” wydzierżawił restaurator z ulicy Zamkowej. Zniknął stary szyld, pojawił się nowy – „restauracja Savana”. Ajent chciał się bogacić na dyskotekach i wyprawianiu wesel. Przeliczył się. Wkrótce długi „Savany” wobec miejskiej kasy przekroczyły 60 tysięcy zł i restaurator zobaczył drzwi.

Kawiarnia wróciła do dawnej nazwy. Nie na długo. W 2018 roku Turkus legł w gruzach, by ustąpić miejsca parkowi wodnemu.