- Najlepszy jest papier gazetowy kiepskiej jakości – mówi pan Robert. - Kiedyś to był na przykład „Głos Robotniczy”, „Trybuna Ludu” czy rosyjska „Prawda”. Po dodaniu wody płachta gazety rozchodziła się w palcach, a na dodatek nie było kolorowych farb.

Bo robaki są ekologiczne i chemii w pokarmie nie lubią najbardziej. Dlatego też nie znoszą kolorowych magazynów drukowanych na kredowym papierze lub tych lepszej jakości z dodatkiem tkanin. Nawet gorszej jakości „Telewidzów” i „Teleprogramów” nie ruszą.

Dziś przepadają np. za „Rzeczpospolitą” i... naszym tygodnikiem.

- Z jednym numerem potrafią się rozprawić w jeden dzień – zapewnia Florczak.

Te robaki zajadające papier to np. rosówki, dżdżownice kanadyjskie, larwy komarów, larwy muchy plujki. Florczak sprowadza je do Gadki Starej, gdzie jest jego firma „Livi Robaki”, prosto z dalekiej Kanady, Rosji, Holandii, a także z naszego Pomorza.

Nad produkcją czuwa weterynarz. Sprawdza, skąd przychodzi dostawa, co firma robi z odpadami. W firmie „Livi” na stałe zatrudnia 10 osób. Bywa, że drugie tyle uwija się przy realizacji zamówienia. Towar trzymany jest w chłodniach, a potem konfekcjonowany. Robale są mierzone, ważone i pakowane. Dżdżownice wraz z humusem trafiają do plastikowych pudełeczek, a inne mniejsze robaki (np. larwy komarów) są owijane w mokre gazety. Larwy muchy plujki są barwione na różowo i pakowane próżniowo. Tak przygotowane robaki są wysyłane do klientów, głównie sklepów wędkarskich i prywatnych odbiorców. Trafiają na Litwę, Ukrainę, Łotwę, do Czech i oczywiście polskich sklepów wędkarskich i zoologicznych.

- Przy każdym zamówieniu trzeba się nauwijać, bo robak musi być żywy - dodaje pan Robert.

Jedną tonę robaków „Livi” może „przerobić” i sprzedać w tydzień, pod warunkiem, że jest sezon wędkarski. A ten jest co roku od weekendu majowego do pierwszych przymrozków.

- Rosówki, czyli dżdżownice pakujemy w pudełeczka w zależności od rozmiarów robaków – wyjaśnia Florczak. - Te największe mają nawet po 15 centymetrów długości. Trafia się czasem okaz o długości 30 cm. Każdą rosówkę trzeba wziąć w rękę, zmierzyć i włożyć do odpowiedniego pojemnika.

W firmie przestali wkładać etykiety do środka pudełka. Dlaczego?

- Bo robaki zjadały papier – wyjaśnia Florczak.

Drobniejsze robaki, jak larwy komarów, są ważone i zawijane wraz z humusem przez pracownice. Pakiety mają po 30 dag i są oczywiście wilgotne. Wszystko po to, by robaki miały się jak najlepiej w drodze do odbiorcy.

Po co komu takie maleństwa, na haczyk nie da się ich założyć?

- To na zanętę dla ryb – wyjaśnia Florczak.

A co się dzieje z pozostałym humusem?

- Humus, czyli nasz odpad, odbierają ogrodnicy. Doskonale użyźnia ziemię – wyjaśnia Florczak. - Sam tego spróbowałem, wysypałem go na trawnik. Sprawdziło się. Bywa, że działkowcy kupują nasze dżdżownice do swoich kompostowników.

Dżdżownica kalifornijska, czy dendrobena zjada wszystko, co naturalne: jabłka, wysłodki, pulpę ziemniaczaną, fusy z kawy czy herbaty, skoszoną trawę i przerabia je na naturalny nawóz. Te robaki to wegetarianie, nie znoszą sztucznych nawozów.

Robert Florczak na robalach i przynętach wędkarskich zna się jak nikt. Jest zapalonym wędkarzem i ekspertem dla fachowych tygodników, o wędkowaniu opowiadał też w programie telewizji „Trwam”.

Przysłowiowego „moczenia kija” nauczył go ojciec, z którym mały Robert chodził na ryby na okoliczne stawy i rzeki. Kiedy dorósł, poszedł na studia pedagogiczne i został nauczycielem wychowania fizycznego. W zawodzie nie pracuje i nie żałuje tego. Na Uniwersytecie Łódzkim poznał swoją żonę Małgorzatę, która studiowała pedagogikę wczesnoszkolną. To jej ojciec Witold Lipiec prowadził firmę „Livi Robaki”, którą przejęli młodzi.

- Żona na początku też pracowała przy robakach. Nie bała się ich, choć domyślam się, że nie było to jej ulubione zajęcie - dodaje pan Robert.

Dziś pani Małgorzata realizuje swoje marzenie, prowadzi prywatne przedszkole.

Robert Florczak nie żałuje, że nie został w szkole i nie uczy wf. Realizuje swoje pasje – jest wędkarzem, a o przynętach na różne gatunki ryb wie wszystko.

Jest też icemanem – tak wędkarze nazywają tych spośród swojej braci, którzy lubią łowić pod lodem. Mimo mrozu i bywa, że kiepskich połowów, uwielbia to. W swoim biurze ma całą ścianę chwały. To szklane półki zapełnione pucharami za zwycięstwa w wędkarskich zawodach. Najbardziej cenny jest dla niego ten z niebieskiego szkła. To za mistrzostwa świata w łowieniu pod lodem w Kazachstanie. Organizatorzy wyryli na nim twarze polskiej ekipy.

- Trofea były mizerne, bo miejscowi łowili tam codziennie – wspomina wędkarz. - Mimo to byliśmy najlepsi.

Przed zeszłorocznymi świętami Bożego Narodzenia Robert Florczak łowił na skutym lodem jeziorze w Szwecji. O naukę poprosili mistrza koledzy z Łódzkiego Związku Wędkarskiego.

- Nie chodzi o to, by złowić olbrzymią rybę, ale by ją łowić – dodaje z uśmiechem.